wtorek, 26 września 2017

Twin Peaks - trzeci szczyt

This was once revealed to me in a dream

Co ja właśnie obejrzałem?!’ – pytanie, które kołatało mi się po wstrząśniętej mózgownicy niemal po każdym epizodzie nowego sezonu. Do osobliwego grona twinpeaksiarzy dołączyłem późno, bo dopiero w tym roku. Ominęło mnie więc bardzo długie oczekiwanie na kontynuację. Oczekiwanie, które dla wielu oznaczało, bagatelka, solidne ćwierć wieku – czas, przez który wierni fani pogrążali się w domysłach i osuwali w dziwaczny kult, każący np. zakładać fanpage’e upamiętniające 24 lutego – serialową datę rozpoczynającą fabułę – albo z dziwną czułością roztkliwiać się nad cholernie dobrą kawą i wiśniowym ciastem. Były to przebłyski nieukojonej tęsknoty, ból fantomowy po raptownie przerwanej opowieści, która sama sobą przyobiecała powrót właśnie za 25 lat. ‘Wielkieś uczyniła pustki w pokoleniu moim, niedokończona historio, tym przerwaniem swoim‘. Jednakże natura, a zwłaszcza ludzka natura, próżni takiej nie znosi. Toteż czas oddzielające oryginał od powrotu wypełnił się rozległym oceanem domysłów i teorii, który, jak się zdawało, nigdy nie miał oprzeć się o nowy brzeg. A jednak, stało się. Demiurg litościwy – czy złośliwy właśnie – podniósł z tych sinych głębin ląd nowy i tajemniczy. Uczynił to zaś z przewrotnością, przerywając co prawda naszą senną tułaczkę niewiedzy, ale i skazał nas na krainę po dwakroć bardziej somnambuliczną i rządzoną logiką z sennego koszmaru. ‘Jesteśmy jak śniący, który nie wie, że śni’, pada w pewnym momencie –  i kto wie, czy to nie wszystko co powinno się rzec o tych majakach. A jednak nowy Twin Peaks to nie tylko dziwaczna historia z pogranicza jawy i snu. To także szalona próba przekonstruowania legendy jaką obrósł oryginał. I to próba bezlitosna, w nome omen dwójnasób przypominająca, że jednej prawdy o starym Twin Peaksie nigdy nie było.

Ale po kolei. To w sumie zadziwiające, jak Twin Peaks wdrukował się w popkulturę nawet mojego pokolenia, czyli ludzi kapkę za młodych, by śledzić go gdzieś we wczesnych latach 90’. A jednak odcisnął swoją obecność nawet na nas i wykraczała ona poza zwykłą świadomość, że coś takiego jak Twin Peaks w ogóle zaistniało. Że zrobił to Lynch i że ‘było dobre’ – przy czym sama ta pamięć świadczyłaby już o sukcesie. Ale chodziło o coś więcej. Kiedy urobiony atmosferą oczekiwania i żarliwą agitacją mojej lepszej połowy, wreszcie rzetelnie przebrnąłem przez całość, ogarnęło mnie potężne uczucie deja vu. Jakbym powrócił w dawno zapomniane miejsce z naszej kolektywnej przeszłości. To wrażenie samo w sobie jest już szalenie twinpeaksowe. I nie chodziło tylko o cudaczną reminiscencję faktury taniego gazetowego papieru, na jakim kiedyś drukowano programy telewizyjne, która włączała mi się na widok przebarwionych nagrań, tylko kapkę lepszych niż pamiętna jakość VHS. To było niczym nazwanie zapachu, który wyczuwało się całe życie, nie wiedząc skąd się rozchodzi. W każdym razie, oryginał też wywołał u mnie poczucie ‘co ja właściwie oglądam’, ale nieco innej natury. Odkryłem źródłosłów, pochodzenie cegiełek z jakich budowano narrację niezliczonych filmów i seriali od późnych lat 90’, a które w końcu spoiły się w elementarny język współczesnych seriali. Wszystko to – zauważalne, ale dotąd jakby rozmyte, bo nienazwane – nabrało nagle wyrazistości, zmaterializowało się w konkretność pierwowzoru.

Stary Twin Peaks oglądany na świeżo, bez okularów przesadnej nostalgii przecież, zadziwia nowoczesnością. Świat serialu, stosunkowo mały, rozmyślnie klaustrofobiczny, potęguje wrażenie tarć i konfliktów między bohaterami. Fabuła – cudownie zwodnicza i meandrująca. I wciągająca - jej główny motor, kultowe ‘Kto zabił Laurę Palmer?’, przeciąga widzów przez mroczny gąszcz splątanych wątków z morderczą bezwzględnością siły, która stoi za całym zamieszaniem. Spiętrzone amplitudy emocji i wielowymiarowi bohaterowie, zwłaszcza ci poboczni, których cudowną niejednoznaczność zbudowano pieczołowicie oddając ich natręctwa i dziwnostki. Słowem, skondensowany mikroklimat w który widz wsiąka natychmiastowo. Do tego jeszcze piętno autorskiej, artystycznej kreacji zaklęte w małych, wizualnych dygresjach składających się, wraz z udźwiękowieniem, na klimat tajemnicy i niepokoju. Epatowanie tą atmosferą. A jednocześnie pewna lekkość całej konstrukcji, częste i umiejętne wplatanie wątków komediowych i obyczajowych, które pozwalają odetchnąć, czasem niemal zapomnieć o istocie fabuły. Tu wkracza też rozmyślna żonglerka gatunkowymi kliszami, a nawet autoironią. Lynch samoświadomie klei serial-kolaż, sięga do znanych i ogranych motywów, by coś zasygnalizować, czasem by podpuścić widza. Twin Peaks to ‘wysoka popkultura’, z wyraźnymi artystycznymi ambicjami. Sądzę, że gdyby oryginalny serial nakręcono obecnie i miał się mierzyć z dzisiejszymi produkcjami nie jako nestor rodu, ale młodociany pretendent – to i dziś nie znalazłby się wśród najpośledniejszych.

To właśnie oryginalny Twin Peaks wprowadził filozofię napędzającą współczesne produkcje, a którą czasem nazywa się serialową rewolucją. Lecz  były to narodziny przedwczesne, wyprzedzające swoje czasy i przez to na bez mała dekadę odrzucone. Lata 90’ żywiły się rozwleczonymi serialowymi tasiemcami, skrojonymi  pod możliwie szeroką publiczność – a które, niczym piwo euro-lager, miały pasować każdemu, możliwie nikogo nie zrażając.  Dopiero kiedy Internet zaczął zabijać przychody z telewizji, gdzieś po dwutysięcznym roku producenci odkurzyli twinpeaksowe podejście – filozofię intensyfikacji. Sięgnięto po specjalizację wycelowaną w konkretnego odbiorcę i podkręcenie napięcia. Od teraz serial miał elektryzować, antagonizować, miał drażnić, aby przykuwać uwagę. I aby takim być, musiał odważnie sięgać po psychologiczne, choćby odstręczające ekstrema, nie obawiając się eksperymentu ani nietuzinkowej formy. Wszystko po to, aby widz, mając do wyboru płatną emisję lub czekanie na piracką wrzutkę z Internetu, musiał ulec niecierpliwości. Tym razem chciwość rzeczywiście przysłużyła się popkulturze podnoszą znacznie jakość seriali, ale fabularno-artystyczne narzędzia, które temu posłużyły, dają się odnaleźć już w Twin Peaks. Lynch robił to zanim to stało się modne. Oglądany ciurkiem, Twin Peaks zaskakuje dawką tego skoncentrowanego, buzującego napięcia, które każe obejrzeć ten ‘jeszcze jeden odcinek’ chociaż znów jest trzecia w nocy a ty miałeś się wreszcie wyspać.

Niestety, rodząc się w złotych czasach masowej telewizji, tamten oryginał zapłacił za swoją odkrywczość wysoką cenę. Telewizyjni decydenci nie rozumieli na czym polega moc tej produkcji i tak długo naciskali i cywilizowali go względem mainstreamowych oczekiwań, aż w końcu… złamał się. Inaczej tego określić się nie da. Oryginalnie Twin Peaksy są w zasadzie dwa. Jest ta pierwsza, bardziej lynchowska część trwająca gdzieś do 17 odcinka. Po którym następuje rodzaj wymuszonego rozwiązaniu fabuły, a forma podupada gwałtownie. Tąpnięcie widać gołym okiem: i w prowadzeniu historii, i nawet w stronie wizualnej. Wszystko zalewa konwencjonalność, tym gorsza, że siląca się by podtrzymać niekonwencjonalne wątki. Po prawdzie, jedynym powodem by przebrnąć przez to nieszczęście jest dotarcie do końcowego, potężnego cliff-hangera. I może jeszcze jakieś wyraźniejsze zarysowanie paranormalnych wątków fabuły, które grają pewną rolę dla kontynuacji. Ale i to przebiega się raczej z głębokim zniecierpliwieniem. Tak, oryginalny Twin Peaks skrzywdzono i to skrzywdzono okrutnie. Lecz te 25 lat, które dla Lyncha akurat okazały się wielce pomyślne, dając mu wreszcie producencką niezależność, przyniosły również możliwość – nazwijmy to – zemsty. A, ta jak wiadomo – tylko na zimno.

Bo powrót do Twin Peaks jest zemstą. Zemstą poprzez bezkompromisowość i dlatego tak przewrotną.  Zemstą na telewizjach, które pragnąc udoić jak najwięcej z nabrzmiałego kultu, muszą sprzedawać produkt teraz już naprawdę nijak do mainstreamu nieprzystający. Jakie reklamy puścić po atakach zezwierzęconego karła? Szpikulców do lodu? A po ciągnącej się w nieskończoność i boleśnie dosłownej symfonii niedołężności  Dougie’go? Reklamować pieluchy dla starców? I jak utrzymać oglądalność na 45-cio minutowej sekwencji nuklearno-demonicznych impresji z muzyką Pendereckiego? Która to sekwencja do telewizji trafiła chyba przez pomyłkę, zamiast do jakiejś przytulnej i nieodwiedzanej salki wideo-artu w muzeum sztuki współczesnej, gdzie nie zagrażałaby niczyim przypadkowym zmysłom? Ale to już nie problem Lyncha –on dobrze o tym wie i bawi się tym wyśmienicie.

Nowy Twin Peaks jest też zemstą na fanach i to wyjątkowo perwersyjnego, wielowymiarowego niczym Czarna Chata, rodzaju. W zasadzie nie dało się inaczej – 25 lat oczekiwań nie może skończyć się bez zawodu, przynajmniej dla licznej rzeszy zainteresowanych. Z pewnością jest okrutną zemstą na tych, którzy mieli Twin Peaks za nieco mroczną, ale głównie kryminalną historię o małej społeczności dziwaków i po prostu chcieli spotkać starych bohaterów. Owszem, dostali ich, ale dawkowanych w niewielkich ilościach, w nie do końca zrozumiałych konfiguracjach i jedynie na obrzeżach głównej – o ile taka tu w ogóle istnieje – fabuły. Wszyscy, którzy chcieli poznać los Audrey, chyba nie byli zadowoleni z wyniku długiego, bo ciągnącego się prawie cały sezon, oczekiwania. Wielbicielki i wielbiciele wielkiego czaru dawnego agenta Coopera też pewnie przeżyli ciężkie czasy oglądając go aż w dwóch zupełnie nowych, ale bardzo odległych od tego przeszłego, wcieleniach. A kto liczył na nowych bohaterów, też może mieć wątpliwości.  Nowy Twin Peaks wygląda trochę tak, jakby wieść o nim ustawiła pół młodego Hollywood w kolejce do reżysera, z czego ten skwapliwie skorzystał. Owszem, świeżych i intrygujących postaci dostajemy na pęczki, lecz w rolach –jak by to nazwać? – nietrwałych, często epizodycznych, a trup ściele się wśród nich tak zatrważająco gęsto, jakby Lynch chciał mieć pewność, że nikt z nowej obsady nie będzie mu zawracał głowy kontynuacją.

Dla tych, którzy snuli ‘racjonalne’, czy psychologizujące rozwinięcia fabuły nie ma w ogóle żadnego zlitowania – nowa historia z rozmysłem wprowadza jeszcze więcej niewiadomych, gubi wątki, wprowadza i usuwa bohaterów niemal bez wyjaśnienia, nie tłumaczy, nie poddaje się logice, a kończy się jeszcze większą enigmą niż poprzednio. Stronę wizualną też podporządkowano raczej eksperymentowi, niż tempu czy percepcji widza – jeśli Lynch uzna, że na jakiś szczegół warto patrzeć przez kilka długich minut statycznego ujęcia, to będziemy się z nim gapić i nie ma uproś. Vide zamiatanie podłogi na końcu jednego z odcinków. Właściwe, od początku dostajemy sygnały, że do nowego Twin Peaks należy wybrać się tak jak do galerii sztuki – od sceny do sceny będziemy przesuwać się tak jak przechadza się od dzieła do dzieła – które może, ale nie musi do nas przemawiać i bez oczekiwania, że kolejne ekspozycje ułożą się w logiczną całość, czy przypadną nam do gustu. Właściwe wprost mówi: przestań szukać sensu, bo nie o niego tu chodzi. No dobrze ale jeśli nie o to, co o co?

Wróćmy do oryginału. Czym, brana wprost, była fabuła pierwszego Twin Peaksa to w gruncie rzeczy wiadomo –odkrywaniem matni w jakiej utknęła pewna skrzywdzona dziewczyna zanim ktoś odebrał jej życie. W akademickich opracowaniach o popkulturze, do których Twin Peaks – a jakże – zawędrował, mówi się, że to historia odczarowująca amerykańską prowincję.  Rzeczywiście, wtedy, 25 lat temu autodestrukcyjne skłonności, narkotyki i nastoletnia prostytucja, skrywane za małomiasteczkową fasadą i zagubione gdzieś pośród bezkresnych lasów, robiły niemałe wrażenie. Tym bardziej, że Lynch sprytnie ogrywał rozmarzone, telenowelowe czy młodzieżowe klisze, które tym ostrzej kontrastowały z brutalnością odkrywanych przed widzem wypadków. Może i samo to starczyłoby, aby Twin Peaks przeszedł do historii i na pewno wielu fanów tak właśnie serial zapamiętało. Lecz było w tym coś więcej. To nie był – nie miał być – tylko realistyczny kryminał. Ta warstwa koegzystuje ze szczególną metaforyką czy też symboliką, która wykraczała poza ramy racjonalnie zbudowanego świata. Elementy te mogły wręcz dysonować – mnie w każdym razie w pierwszej chwili przeszkadzały, zanim zacząłem dostrzegać ich szerszy zarys. Bo jak w kryminalnej opowieści agent FBI może brać swoje sny za realne wskazówki, ot tak, po prostu? Dostawać podpowiedzi z zaświatów, mówić o tym wprost i nikt wokół niego nie ma z tym problemu? Ja wiem, to są najntisy, chwilę później ludzi chwyciło X-Files, ale tam wokół konfliktu intuicji i rozumu zbudowano całą dramaturgię. A wracając do Twin Peaks – dlaczego w świecie miasteczka, wieloznacznym przecież i dalekim od moralizowania, główny bohater wydaje się taki… no… trochę święty. Czarujący, szlachetny, empatyczny i zawsze akuratny. Po prostu święty Cooper. Nawet jak wychodzi, że kiedyś w czymś poważnie zawalił, to jest od tego tylko bardziej uroczy. Co to jest – ‘Dotyk anioła’? Ale po co anioły w opowiastce o brudach, które skrywamy za uszami? Czyżby sam Lynch chciał trochę złagodzić wymyśloną przez siebie historię? Ten element nigdy nie kleił się z interpretacją o odczarowywaniu prowincji. A to nie był jedyny niepasujący fragment. W ogóle, cała ekipa FBI przewijająca się w serialu, pochodziła jakby z innego porządku. Albert Rosenfield, patolog, bezkompromisowo inteligentny i sarkastyczny (dygresja: brak spin-off z tym bohaterem uważam za stratę dla ludzkości). Oraz szefujący im Gordon Cole, grany przez samego Lyncha, epatujący spokojną charyzmą. Razem z Cooperem stanowili dziwnie nobliwą triadę – szlachetność serca, jasność rozumu, siła doświadczenia. To nie były postacie, to była jakby manifestacja życiowej filozofii, zapewne jakoś wyrastająca z buddyzmu, którym Lynch się fascynował. FBI urasta tutaj do rangi nadnaturalnej emanacji dobra i porządku. Emanacji, która wkracza do wypełnionego moralną szarością miasteczka, kiedy codzienne zło spiętrza się ponad swe zwykłe przejawy. Tak więc na realistyczny kryminał Lynch nałożył swoistą teozofię, archetypiczną opowieść o starciu inkarnowanego dobra i zła. To połączenie czyni Twin Peaks intrygującym, ale… hmm… nie potrafiłbym z czystym sumieniem odpowiedzieć, czy serial jest tak dobry przez nie czy raczej mimo niego.

W każdym razie nowy sezon podejmuje ten archetypiczny wątek i robi się znacznie… dziwniej. Nie ma tu już wiele ‘normalnej’ fabuły, tzn. występują pasma różnych bardziej przyziemnych zdarzeń, czasem nawet dopowiadające historie starych bohaterów, ale wplatają się one raczej luźno w główny bieg wypadków. A ten od samego początku zdaje się rozwijać wokół jakiegoś nadnaturalnego starcia kosmicznych sił. Ale właśnie – zdaje się. Owszem, zły Cooper hulał 25 lat po świecie budując mroczną sieć kryminalno-magicznych powiązań, a którą teraz krok po kroku uruchamia, aby nie dać się wypchnąć z naszego świata. Ale i jemu przypadek potrafi pokrzyżować plany. Natomiast, jego dobry antagonista utknął w jakimś pozawymiarowym ‘gdzieś indziej’ i będzie musiał się wyjątkowo natrudzić, aby powrócić z tego zawieszenia. Do tego, świat tutaj wypełniony jest tajemniczymi przejściami do innych rzeczywistości. W których złu matko-ojcuje androgeniczne, ponadnaturalne  coś  – podpalacz. A powrót dobrego Coopera akuszeruje znany z dawnych sezonów dobrotliwy wielkolud, teraz nazywający siebie Strażakiem. Lecz to epickie tło, nie zostanie nam w żadnych szczegółach wytłumaczone. Nie ma tu żadnej neo-mitologii. Będziemy świadkami rzeczy dziwacznych, gwałtownych, wielkich i… całkowicie niezrozumiałych. Lynch gra z widzami atmosferą, lecz niczego nie nazywa po imieniu. Czy to historia o ratowaniu ludzkości, czy tylko o zaganianiu pomniejszego demona w zaświaty – Lynch nam nie odpowie. A nawet w końcu każe zwątpić, czy to co widzieliśmy w ogóle było istotą opowieści.

Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o emanacjach. Powrót do Twin Peaks obsesyjnie kręci się wokół idei myślo-tworów. Tulpy – znane w buddyzmie, fizyczne realizacje mentalnej energii. Emanacje właśnie. Lynch gęsto zaludnia fabułę postaciami, które w którejś chwili okazują się tylko magicznymi mechanizmami – często ku własnemu zaskoczeniu. ‘You’ve been manufactured’ – te słowa powracają raz po raz, niczym memento dla widza, że wszystko czemu się tutaj oddaje też jest jedynie subiektywną grą wyobraźni. A może i jeszcze przewrotniej – każe zapytać, czy jest się jeszcze sobą, czy już tylko podstawioną atrapą, spłaszczoną projekcją samego siebie. W wąskim sensie – tu i teraz na swoje wrażenie. Ale też w szerszym, życiowym. W ogóle całość sprawia, przynajmniej na mnie, takie wrażenie, jakby chodziło o odzyskanie utraconej głębi. Jakby tworząc ten oniryczny świat, Lynch chciał usilnie wskazać, że to tylko cień jakiejś prawdziwszej, pełniejszej rzeczywistości. Na to wszystko nakłada się jeszcze jeden aspekt. Nowy Twin Peaks jest brutalny i gwałtowny – daleko bardziej niż oryginał. Świat, po którym grasuje zły Cooper od czasów Laury Palmer skundlił się i jeszcze bardziej oszalał. Zło stało się bezwstydne, nie chowa się, nie przybiera masek. Pewnie, że ta radykalizacja to przytyk do naszej własnej rzeczywistości. Ty to znasz, ja to znam, każdego dnia o tym czytamy, codziennie oglądamy to w dzienniku. Dawne błędy powracają raz po raz, w jeszcze gorszej postaci. W Twin Peaks też. Nawet nasi niezmordowani agenci FBI – a pośrednio te jasne zasady, które miały porządkować świat – są już wyraźnie sfatygowane. Owszem dołącza do nich entuzjazm młodości, powabny jak ruda agentka, ale i potężna gorycz – w osobie tajemniczej Diane. A jednak, w jakiś sposób Lynch próbuje rozgrzeszyć ten świat, może nawet go… zbawić? Jak gdyby podsuwa nam myśl, że to co widzimy jest płaskie i nieprawdziwe, że jest tylko atrapą swojej głębi – bo to my tak chcemy. Otaczamy się emanacjami naszych pragnień i obaw, udając, że nie są nasze, nie biorąc za nie odpowiedzialności. Jeśli dziś świat wydaje się nam gorszy i groźniejszy, to także dlatego, że skupiamy się, by widzieć go w takim zawężeniu. W jakimś sensie wolimy stereotypy, wolimy wierzyć w czyste zło (ale i dobro), by ulegać metafizycznemu dreszczowi. To prostsze niż spojrzeć w głębię. Lynch zabiera nas do swojego sennego koszmaru, lecz odsłania przed nami jego umowność, wzbudza w nas wątpliwość czy to co bierzemy za realność, nie jest tylko myślo-tworem naszym lub innych ludzi.  Ostatecznie, może nigdy nie było ani złego, ani dobrego Coopera, może to wszystko tylko podróż, której cel i znaczenie rozminęły się w jej trakcie z rzeczywistością. Zdaje nam się, że wiemy co mamy czynić, ale co, gdy okaże się, że to nie ta historia?

Wracając do strony artystycznej, nowy Twin Peaks, tak jak i ten dawny, jest kolażem. Bardziej oniryczny, mniej zrozumiały, mocniej bawiący się atmosferą, chociaż bardziej wsobny i autotematyczny. Jego materiał to elementy z oryginału i to co kult Twin Peaks zbudował wokół siebie przez te dwie i pół dekady.  Ale także wszystko to, czym Lynch parał się w swoim życiu. Patrząc na niektóre sceny i postacie nie można oprzeć się wrażeniu, że gdzieś się to już wcześniej u niego widziało. Blue Velvet…? Mullholland drive…? Ereaser head? A więc wtórność? Może, ale to wciąż unikalne cegiełki i daleko im do opatrzenia się. Widać tu wielkie nieskrępowanie, na granicy arogancji, na jaką pozwala brak czasowych ograniczeń serialu. Ale ten czas na zabawę formą popłaca, są tu sekwencje genialne, są aktorskie popisy. Scena, w której naspeedowany gangster próbuje ubić interes, walcząc z ciężkim atakiem paranoi. Tyrada Janey-E, która retoryką rodem z Occupy Wall Street odprawia dwóch mafijnych ‘komorników’ z kwitkiem. Kyle MacLahlan, za całość, czyli coś cztery różne wcielenia agenta Coopera. Skrzywdzona i ekstrawagancka Diane.

Dziwne, ale w tym nowym sezonie tworzywem – czy też bohaterem – jest również czas. Przemiana jaka zaszła w aktorach, którzy dotrwali do powrotu, możliwość przeskoczenia tej przepaści w jednej chwili, od ujęcia do ujęcia, a jednocześnie trwałość filmowego nagrania, które, w przeciwieństwie do ludzkiego ciała, nie poddaje się starzeniu. W tym wszystkim snuje się coś bardzo osobistego, wielki niepokój wobec własnej (nie)trwałości, którego nie koi nieprzemijalność sztuki. Lynch z pełną świadomością wykonał radykalny eksperyment: oto wiele lat temu prawdziwi ludzie zagrali dla nas zmyśloną historię, by po tak długim czasie zwieńczyć ją, znów jako wypadkową prawdziwego życia (wielu nie dożyło do kontynuacji…) i wyobraźni. A jednocześnie ta akolada, raz nagrana i przez to utrwalona, wymknie się teraz sile przemijania. Będzie żyć odtąd własnym życiem, odgrywana znów i znów już w oderwaniu od czasu i ludzi, którzy ją wytworzyli. Może o tym opowiada konfundujący finał – o podróży jaką odbywa sama, raz opowiedziana, historia? A może ten skądinąd okrutny eksperyment symbolizuje tajemnicza klatka na paranormalne byty, której rola z początkowych odcinków nigdy się przecież nie wyjaśniła? Lynch, nagrywając oryginał uczynił coś ważnego dla popkultury, ale dodając kontynuację, nieodwołanie stworzył artystyczno-metafizycznego potwora.

A co do finału jeszcze, to z jednej strony coś chciałoby we mnie, by cała ta na historia znalazła wreszcie rozwiązanie, by elementy splotły się w jakąś dającą się ogarnąć i streścić całość. Dostać wreszcie to nieszczęsne wyjaśnienia na tacy. Co, skąd i dlaczego – jaka mitologia rządziła tym całym bałaganem. Lecz właśnie tego dostać nie możemy! Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że popkulturą jest to, co utwierdza odbiorcę w jego odbiorze świata. A nas przede wszystkim nauczono, że opowieści muszą mieć sens i przez ten odruch domagamy się wewnętrznie logicznej, zamkniętej historii. Jeśli więc przez osiemnaście odcinków Twin Peaks Return uciekał od logiki i racjonalności, eksplorując inne możliwości, usilnie szukając komunikacji z widzem poza prostym następstwem zdarzeń, to jakże na końcu miałoby stać się inaczej? Cóż, miasteczko Twin Peaks przez 25 lat żyło sobie w cieniu swoich symbolicznych szczytów – dobra i zła, fasady i głębi, a wreszcie swego największego sukcesu i porażki jako serialu. I oto Powrót, jak z nagła wypiętrzony, trzeci szczyt, zniweczył ten usypiający dualizm. Trzeba to dopiero przetrawić. Nie spodziewajmy się zbyt łatwo nadać mu sens.

piątek, 14 lipca 2017

Czarny dzień, czarna przyszłość

Odpływa już ostatni statek stąd 
Nikt się potem nie zabierze, będzie lament i łamanie rąk 
Tak dzisiaj tu została zabita demokracja
Jacyś ludzie wyrzucili ją do ubikacji...

  Nie napiszę o tym ładnego wstępu. Nie ma sensu. To są takie proste i oczywiste sprawy. Tylko widać nie dla Polaków. W Polsce zabito właśnie trójpodział władzy. Przegłosowano, że Krajowa Rada Sądownictwa – której rolą jest między innymi wybieranie sędziów – zostanie upolityczniona. Czyli bieżąca rada zakończy swoją kadencję w trybie przyspieszonym, a nową wybiorą już politycy. Zrobi to większość sejmowa, która należy do PiS. I nie ma złudzeń, że głównym kryterium  dla nowych kandydatów będzie lojalność wobec tej partii. Mówiąc eufemistycznie ‘znajomość statutu’. Dostaliśmy już tego pokaz przy przejmowaniu Trybunału Konstytucyjnego. Oraz spółek skarbu państwa. Oraz mediów. Oraz kuratoriów. Oraz służby cywilnej. Oraz korpusu dyplomatycznego. Oraz wojska i policji. Mam wymieniać dalej…?
  Zresztą, to od TK zaczęło się umieranie trójpodziału. TK to był organ wprowadzony głównie po to, by patrzeć władzy ustawodawczej na ręce. Gros spraw i wyroków, którymi się zajmował dotyczyło ograniczania nadmiernego dostępu służb i urzędników do danych obywateli. Przez 25 lat TK próbował cywilizować i demokratyzować prawo, które rządzący wymyślali w swoich gabinetach. TK nadrabiał demokratyczne standardy, których brakowało politykom. I przez wiele lat każda rządząca opcja polityczna liczyła się z jego pozycją. Początkowo, za swojej pierwszej kadencji, nawet PiS. Ale zakusy tej partii szczególnie szybko zwarły się z literą konstytucji – dziś widać, że to nie był przypadek.  Trudno powiedzieć kiedy dokładnie PiS postanowił spacyfikować TK, może wtedy gdy ten powstrzymał jego dziką ustawę lustracyjną. Politycy PiS wspominali, że w 2005 mieli już plany jak to zrobić, ale nie zdążyli. Tak więc przy drugiej szansie od tego właśnie zaczęli. Prawda, że TK nie był wystarczająco mocno zamontowany. Aby egzekwować jego wyroki, działania musiała podjąć prokuratura. Która – oprócz kadencji PO, a i wtedy niepełnie  – zawsze była pod jawną i bezpośrednią kontrolą władzy wykonawczej. Ta niesamodzielność w egzekwowaniu wyroków to była skaza świadomie wbudowana w mechanizm  państwa przez polityków i dla polityków. Taki ‘kill switch’, świadectwo deficytu cywilnej odwagi twórców tego systemu. Poniekąd, to wręcz absurdalne, jak ciężkie konsekwencje to dawne tchórzostwo dziś wydało, gdy mechanizm wpadł w łapy ludzi zdeterminowanych by go wykorzystać. Mądry Polak szkodzie…  W każdym razie, kiedy drugi raz PiS znalazł się u władzy, nie miał już skrupułów. Blitzkrieg, którym przejęli TK, zaczął się właśnie od zignorowanie wyroków TK. Od jawnego i bezczelnego – ale wykonanego z rozmysłem i na zimno – złamania konstytucji. Pisowcy wiedzieli, że mając władzę nad prokuraturą są bezpieczni. I tak, TK po obsadzeniu go ludźmi pokroju magister Przyłębskiej stał się już tylko fasadową przybudówką, przyklepującą projekty władzy. Obwieszczenie, że już w tej chwili byłe zasady wyboru KRS są niekonstytucyjne - to zwykła kompromitacja. Really? A złamanie trójpodziału władzy, zapisanego przecież jawnie w ustawie zasadniczej będzie ok?
  Ale zostawmy już TK. Jako listek figowy się przydaje się pisowcom, oczywiście, ale skoro i tak są gotowi łamać konstytucję, jest to instytucja bez praktycznego znaczenia. Jedyną prawdziwą rolą wydarzeń wokół TK było sprawdzenie świadomość ustrojowej Polaków. Na ile się orientują w konstrukcji państwa i czy są zdolni do reakcji w jej obronie. Test wypadł znakomicie - dla PiS. Polacy, w swej masie, okazali się całkowicie bierni wobec tych spraw. Tabula rasa. Nawet młode pokolenie wykazało zero instynktu samozachowawczego. Wątłe siły tych, którym nie zabrakło wyobraźni udało się propagandowo wyalienować, testując kilka medialnych forteli. A przedłużający się konflikt, i codzienne doniesienia oswoiły niezainteresowanych z obecnością tematu. Grunt więc został przygotowany, by dokonać kluczowego przejęcia – władzy sądowniczej.
Niezależność władzy sądowniczej i wykonawczej to jest demokratyczny elementarz. Aby ludzie władzy również za swoje czyny odpowiadali. Aby władza nie popadała w samowolę. Aby nie mogła bezkarnie niszczyć ludzi dla swych prywatnych czy politycznych interesów. To jest po prostu tak podstawowe jak oddychanie. Dziś wszystkie te podstawowe zabezpieczenia wyrzucono do kosza. W Polsce jest ok . 10 tysięcy sędziów. Przez ostatnie 2 lata minister (nie)sprawiedliwości nie zatwierdził żadnej kandydatury na wolne stanowiska sędziowskie (KRS wybierał, ale minister wstrzymywał), tworząc w ten sposób ok. 400 wakatów. Wszystkie te wolne stanowiska, niemal 5% wszystkich, będą od ręki obsadzane po linii władzy. Można mieć tylko nadzieję, że w najbliższym czasie nie starczy PiSowi zasobów kadrowych na ich zapełnienia. Jednak, przy takich narzędziach jakie sobie właśnie władza przypisała, sukcesywne wysycenie systemu swoimi poplecznikami jest tylko kwestią czasu. Zresztą, któż dziś zabroni władzy w razie potrzeby doszkolić ludowe kadry w trybie przyspieszonym, jak to bywało w czasach, które ta władza rzekomo tak potępia? A na tych, którzy pozostaną na stanowiskach, przyznano ministerstwu sprawiedliwości silne uprawnienia dyscyplinujące. I jeśli czegoś można być pewnym, to tylko tego, że ludzkiej służalczości starczy na zrealizowanie każdej podłości – tego przynajmniej uczy historia.

...Odlatuje już ostatni samolot z tych stron 
Każdy kto chce się zabrać ma zostawić swój dom
Tak dzisiaj tu została zabita wolność słowa
Duch jej ze strachu pod komodę się schował...

  A jeszcze to zdurnienie mediów, nawet tych, które jakoby stoją po liberalnej stronie. Gdy dokonuje się zamach na trójpodział władzy, to po prostu nie ma ważniejszej informacji. To jest powód, żeby szatę graficzną przełączyć na czarno-białą i wyróżnić tę jedną jedyną wiadomość. A tu co? Ano pstro. Pstro od wszystkich nieważnych spraw, które zresztą spece od PiSowskiego PRu zmyślnie wstrzyknęli w obieg. Jakieś kłótnie o ceny paliw, jakieś ‘pierwsze’ weto prezydenta – to są ważne doniesienia? Nie! To są podpuchy wrzucone przez partię, która wie gdzie leży prawdziwa władza. W sądownictwie. I bardzie skutecznie dba, by niezainteresowany lud jakimś przypadkiem tego nie zauważył. Ale że redakcje jakoby niezależnych portali tego nie dostrzegają – to już chyba tylko siąść i płakać.
  Więc teraz pojmijcie gdzie się znajdujemy. Służby  mundurowe i specjalne są kontrolowane przez pis. I mają dziś nieograniczone prawa do inwigilacji obywateli. Prokuratura jest PiSowska. Może wszczynać postępowania przeciw komu chce i jak chce. Ziobro nadał sobie uprawnienia do ujawniania materiału dowodowego wedle uznania – osobom postronnym (prezesowi, tak jak dziesięć lat temu?) i mediom. Media też są PiSowskie i sterowane z Nowogrodzkiej. I na to wszystko sędziowie będą wprost z nadania pis, albo bezpośrednio zagrożeni represjami ze strony ministerstwa, jeśli ich działanie będą nie po myśli władzy. A jeszcze przecież dopuszczono w procesach ‘owoce zatrutego drzewa’, czyli uwzględnienie w procesie dowodów zdobytych z naruszeniem prawa. To tak, gdyby jeszcze jakieś prawo (inne niż w nazwie partii) przypadkiem gdzieś się ostało. Tak zbudowany system nie ma już na celu żadnej sprawiedliwości, jest po prostu narzędziem represji i obróbki przeciwników.
  W obecnej sytuacji władza może zlecić służbom prewencyjne inwigilowanie niewygodnego obywatela tak długo, aż cokolwiek nadającego się na oskarżenie znajdą. Usłużna prokuratura skleci z tego zarzuty, poinformowane media nagłośnią wedle potrzeby, a sędzia na końcu będzie pod presją politycznie oczekiwanego wyniku. To nie musi służyć nawet wsadzaniu ludzi do więzień, ale bez trudu pozwoli przeczołgać kogo się chce przez kilka instancji. I urządzić medialny show, bo jeśli nawet nie uda się tym mechanizmem kogoś skazać, to po drodze możliwości kompromitowania ludzi są wprost nieograniczone. To jest po prostu układ zamknięty. PiS oskarża, PiS sądzi, PiS informuje. Jakie szanse w takim systemie na sprawiedliwe dochodzenie swoich racji będzie miał np. Tomasz Piątek, kiedy Macierewicz go pozwie za jego dziennikarskie dochodzenie? Jakie szanse mają Obywatele RP, którzy próbują obnażać absurd upolitycznionego prawa? A kierowca Seicento uczestniczący w wypadku z Szydło? I każdy kto w większej lub mniejszej, prywatnej, zawodowej, czy politycznej sprawie wejdzie w konflikt z PiSowską nomenklaturą? To jest świat w którym wchodząc do sądu jako ofiara, można wyjść w kajdankach. Ten świat to nie Białoruś czy Rosja – to dzisiejsza Polska.

...Radykalna bandyterka rada sytuacją prawną 
To ich tylko dobra wola, ze ciebie nie napadną...

  Takiego mechanizmu nie buduje się dla kaprysu. Jest to maszyna, która ma jeden cel – eliminować wszystkie polityczne zagrożenia dla władzy. Narodziła się ona z pierwotnego kompleksu rządzącej formacji, której kamieniem węgielnym jest rzucanie insynuacji. Sekciarstwo i natarczywość PiS zawsze służyły zasłonięciu tej ośmieszającej prawdy, że szczodrze rzucane oskarżenia były tylko populistyczną i retoryczną papką. Nie do udowodnienia przed niezawisłym sądem. Dlatego musiały zaczekać, aż takie niezależne sądy przestaną istnieć. Nagonka na poprzedników, żenujący pseudo-audyt ich rządów, po  którym miały sypać się akty oskarżenia – gdzie to wszystko? Ano tuż za rogiem. Parlamentarna większość ma dość głosów by pozbawiać immunitetu kogo chce (sic!). Kaczyński nie chciał ryzykować kolejnego blamażu, takiego jak nieudane wykrywanie ‘układu’ dziesięć lat temu. Woli zlikwidować państwo prawa i wypisać Polskę z cywilizacji praw człowieka, niż ryzykować, że linia partii zostanie rozmyta. Dlatego sądy musiały stać się przedłużeniem PiSowskiego ramienia. To się jeszcze odsunie w czasie, bo wyzwanie organizacyjne jest spore, Ziobro dał sobie pół roku na ten desant. Lecz ‘imposybilizm prawny’ został już usunięty. Władza może już sądzić kogo chce i jak chce – po swojemu. I myślę, że będzie sądzić, że w 2018 zobaczymy procesy pokazowe na miarę XXI wieku. Tak, żeby wygrillować potencjalnych przeciwników przed wyborami w 2019. Chociaż może nie do końca. Bo opozycja jest potrzeba do utrzymania pozorów. Kaczyński, przynajmniej póki co, woli (jeszcze?) nie wypisywać Polski z UE. Dlatego potrzebuje demokratycznej fasady, a tę zapewnia obecność opozycji w ławach sejmowych. Jednak jakieś mniej lub bardziej precyzyjne uderzenia nastąpią. Takie, które każą opozycji rozsądzać, czy warto nadstawiać się i ryzykować za X lub Y.  I przeważnie odpowiedzią będzie, że nie warto. I tak po szczypcie, po kawałeczku opozycję obrobi się tak, aby nie stanowiła już żadnego zagrożenia w wyborach. To w sumie takie nie(?)wyartykułowane ultimatum – wasza niezborność za poselskie przywileje. Szeregowi posłowie w ławach sejmowych są bezpieczni. Ale to nie opozycja będzie głównym celem – chyba, że jednak zacznie się jednoczyć i nagle działać zdecydowanie i z głową. Ten mechanizm ma przede wszystkim zapewnić, że nikt nowy nie wejdzie do gry. Nikt, kto mógłby przełamać rozdrobnienie po liberalnej stronie. Bo to największe zagrożenie dla PiSu i właśnie przeciw niemu uzbrojono ten mechanizm. Ktokolwiek podniesie głowę i spróbuje skrzyknąć ludzi będzie się musiał liczyć z konsekwencjami. Przykład już mieliśmy – KOD. Medialna nagonka, hakowanie skrzynek, oskarżenia lidera o pedofilię, wyciąganie prywatnych spraw, wreszcie niby-wewnętrzne wycieki z organizacji, jakieś zarzuty o defraudacje, a w efekcie wygaszanie całego ruchu. Ile w tym winy KODu a ile pomocy życzliwych – dziś nie sposób jeszcze ustalić. Lecz wysokość stawki w tej grze już widać bardzo dobrze. ‘Kto podniesie rękę na PiSowską władzę…’ A jeszcze przecież pół tych narzędzi nie przygotowano, które dziś już czekają na użycie. Tak więc w obecnym układzie PiS ma wybory w zasadzie w kieszeni, tylko skala zwycięstwa jest jeszcze niepewna. Ale mając sądy oraz TK i tę można łatwo podreperować.
  Wkrótce więc zapłacimy za piętnaście lat, przez które PiS karmi swoich wyznawców obietnicą arbitralnego rozliczenia wyimaginowanych wrogów. Rozliczenia,  które nie mieściło się w ramach jakkolwiek pojmowanej praworządności. I za to ta praworządność musiała umrzeć. Co przypieczętowano przedwczoraj, 12 lipca 2017. Zapamiętajcie tę datę, ma szansę być w podręcznikach. Dzień, w którym PiS wymazał z podręczników słowa prawo i sprawiedliwość w ich normalnym, znanym wolnym ludziom sensie.

...Odchodzi już ostatni sprawiedliwy stąd 
Nikt o tym nie wie nic bo i wiedzieć to skąd 
Zarosną te place i domy bardzo łatwo 
Jest tak przyjęte, że ostatni gasi światło.

Legenda Ludowa, KNŻ

sobota, 25 marca 2017

Antychryst wiosenny

  Słońce zawisające nisko nad horyzontem nagle sprawia, że wszystko jakby zatrzymuje się, uchwycone w nierealnym blasku. Stop-klatka z wielkiej eksplozji, wyrazista, prześwietlona, bezczasowa. Każdy szczegół widać dokładniej. Trawy, załamane i zasuszone jeszcze, drzewa wciąż chropowate i nagie. Wszystko przyczajone i wyczekujące. I wtedy ta myśl, cytat: natura jest kościołem szatana.
  Czemu pierwszy dzień wiosny przypomniał mi Antychrysta von Triera? Jakkolwiek ryzykownie to zabrzmi – lubię ten film. Oczywiście nie za mizoginiczną fabułę, Willema Dafoe z kołem szlifierskim w nodze a już na pewno nie za genitalne okaleczenia (wysoko w rankingu tego, czego ‘odzobaczyć’ się już nie da). Zawsze jednak czułem, że jeśli odrzucić z tej historii tę pewną dozę – jak by to nazwać? – efekciarstwa, zostaje z niej coś znacznie ciekawszego. Coś co spina ją w sensowną całość, niczym ciemne drewno, na którym dopiero wymalowana bluźnierczą ikonę. Coś unoszącego się w całej atmosferze tego filmu, czego wspomniany cytat jest chyba najpełniejszym wyrazem. I zarazem to coś co – heh – tak bardzo rezonuje z… wiosną.
  Tym czymś jest groza natury – ale nie w sensie sentymentalnego wrażenia potęgi, jakie tam może wywołuje burza czy górska grań. Jest to groza organiczna i osobista, zakorzeniona w samej biologii, w samej obecności życia. To groza pewnej całości, pewnego systemu jaki natura stanowi. Groza jej metody przetrwania i samoodtwarzania. Groza siły, która nie będąc ani celową ani rozumną, zarazem zachowuje się jakby realizowała swe dążenia w sposób przemyślany – lecz posługując się przy tym środkami spoza ludzkich kategorii dobra i zła. Siła, która nie zna umiaru, ani skrupułów, ani litości – a podtrzymuje się na przyroście i zgubie milionów mniej lub bardziej samoświadomych istot. Siła, która jako byt wyodrębniony i nazywalny istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni – jest bowiem sumą nieprzeliczonych zdarzeń i procesów. I może właśnie dlatego, że tak naprawdę istnieje i ukonkretnia się tylko w ludzkim umyśle, z taką bezwzględnością egzorcyzmuje ją człowiek ze swego bezpośredniego doświadczenia. Kultura i cały skrojony pod nas, ‘cywilizowany’ świat to próba wydarcia naturze przestrzeni materialnej i mentalnej. Człowiek czyni tak od stuleci, łudząc się, że tym samym wyzwala też siebie spod jej władania. Oczywiście, jest to beznadziejne samo-oszustwo. Zasze, prędzej czy później skazane na klęskę. Przez starość, przez chorobę, albo i przez wahnięcie hormonów - wciąż  i wciąż choć ta ślepa siła co ma już niby istnieć tylko poza nami, odzywa się w nas na powrót.
  Takie przesłanie emanuje z filmu von Triera, ale żeby pojąć całą jego przemyślność, trzeba też spojrzeć odpowiednio na człowieka. Na co dzień żyjemy w świecie, który nazywam arystotelesowskim. Arystoteles, obserwując składnię języka, próbował usystematyzować  wszelkie byty poprzez cechy, którymi można je opisać. Kategorie które wyodrębnił – tyleż nudnawe, co zdroworozsądkowe – brzmią dziś jak apoteoza powierzchownego pojmowania świata. Jednak w jakiś sposób odbija się w nich podstawowa ludzka umysłowość – a jeśli nie umysłowość w ogóle to przynajmniej umysłowość człowieka europejskiego, przez arystotelizm zawsze kulturowo dotkniętego, choćby zupełnie nieświadomie. System ten odbija jakiś techniczny, elementarny aspekt poznania, sposób w jaki nawigujemy wśród napotkanych bytów – a przynajmniej nasze głębokie pragnienie by tak się dało. Tak więc świat arystotelesowski, to świat bodźców i bytów skrojonych na naszą miarę, w sensie ich proporcjonalności dla naszej percepcji.
  Jako gatunek od wieków formowaliśmy materialną rzeczywistość tak by możliwie dokładnie odpowiadała ramom naszych wyobrażeń i potrzeb. Ergonomizacja przestrzeni i specjalizacja działań, automatyzacja codzienności. Niesamowite, jak współczesne miasto, jako forma przetworzenia przestrzeni, odbija ludzką umysłowość. Te proste podziały, te wyróżnione strefy. Tu się chodzi, tu się jeździ, tu się czeka a tu przechodzi. Tam kupujesz ziemniaki, a tu buty. Witryna, witryna, przejście między blokami. Wszechobecne kąty proste, przestrzeń pocięta i podzielona na boksy. Łatwa do zapamiętania organizacja, stworzona przez ludzi i dla ludzi – a więc obdarzona sensem. Bo wszystko to idzie dużo dalej. Wytworzony ludzką ręką materialny świat ma też dla ludzi intencjonalny sens. Nie musisz wiedzieć jak działa zamek, by otworzyć drzwi. Ani wyobrażać sobie budowy włącznika, by zaświeci lampę. Złożona całość opakowana w intencjonalny sens pozostaje całkowicie niewidoczna, zakryta i niezauważalna, usunięta z pola widzenia. Tego łaknie nasza percepcja – prostych kategorii. Doprowadziliśmy do tego, że na co dzień korzystając z wysoce złożonych wytworów możemy nie poświęcać ich działaniu praktycznie żadnej uwagi. Narzędziowy sens jaki mają te przedmioty dla nas całkowicie przesłania pytanie o ich ‘wnętrze’, o konstrukcję i zasadę działania. A pośrednio – o głębsze znaczenie.
  Skoro więc tak szczelnie otoczyliśmy się tym ugładzonym, arystotelesowskim światem, nic dziwnego, że projektujemy takie myślenia na wszystkie inne dziedziny. Na nasze wzajemne relacje, na nasz los. Szufladkowanie, stereotypy, memetyczne kody… Wszystko to mentalne próby przeniesienia naszego łaknienia prostej kategoryzacji na psychologiczny poziom. Wszystko to jedynie wyraz dogłębnie ludzkiego dążenia do minimalizacji poznawczego wysiłku. I to samo wreszcie czynimy z wyobrażeniem o własnym losie, spodziewając się, że kilka prostych zasad i powtarzalność codziennych rytuałów przyniesie długie i dostatnie życie.
  Ten arystotelesowski świat miał już wiele różnorakich odsłon. Nauka, mitologia, taka czy inna religia – nie ważne co organizuje ludzkie wyobrażenia, nasze umysły nie dbają o obiektywną prawdę. Pragną jedynie ram, które pozwolą posegregować wrażenia. W tym sensie – i tu powoli wracamy do von Triera – mieszkańcy arystotelesowskiego świata tworzą kościół. Stanowią wspólnotę wyznawców kategorii, wiernych rozumowemu rozbiciu świata na wygodne fragmenty. Jest to kościół wierzących w poznawalność, w pewną racjonalność rzeczywistości – ale w ogólniejszym, pozanaukowym sensie. Chodzi właśnie o współmierności świata do człowieka (łacińskie ‘ratio’ ma również w swym w źródłosłowie miarę). To jest nasz odruch, nasz modus operandi. Może nawet to jest konieczność, bo tylko tak na dłuższą metę możemy w ogóle poruszać się w rzeczywistości. I może to też powód, dla którego filozofie odrzucające współmierność nas wobec świata zawsze pozostawały niszowe.
  Tylko, czy aby natura, czy świat rzeczywiście wie, że ma się przykrajać do ludzkiej percepcji? Kategoryzacja, która zrodziła się z zanurzenia w naturze, narzędziowość z jaką traktujemy obrastające nas życie – to zdradliwe uproszczenia wobec przebiegłej złożoności. Jajko jest tylko pokarmem, póki nie znajdziemy w nim zarodka – albo nie okaże się zbukiem. W obu przypadkach – samo życie. Orzech podobnie – chyba, że ubiegły nas larwy, albo, wyrzucony bezwiednie, nie wypuści pędów spod kompostu. Albo krwawa plamka przyczajona w fałdach surowego fileta, przypominająca co naprawdę trzymamy w ręku. Łatwo natura rozsadza ten świat kategorii, łatwo go ośmiesza. Tak więc to właśnie kościół wyznawców współmierności von Tier przeciwstawia naturze. Bo natura żadnej współmierności wobec człowieka nie zna i nie gwarantuje. Jest domeną metafizycznego i teleologicznego chaosu, który włada indywidualnym losem. Przypadkowe zrządzenia, nadmiar czynników nad którymi nie można zapanować. Dzieci giną, szaleństwo dojrzewa, każda zdolna do podziału komórka może przemienić się w raka. Jedno tąpnięcie, jedna iskra potrafi pochłonąć całe ekosystemy z dnia na dzień. Drapieżnik mordując swą ofiarę, prócz jednostkowego bytu gasi cały mikrobiotyczny wszechświat jaki żyje w niej i na niej. Tysiąc ziaren musi paść na ziemię by kilka wzrosło i obrodziło kolejnym tysiącem. A rozkładające się w zaroślach szczątki wybuchają robaczą obfitością nowego istnienia. To jest właśnie to pulsujące jądro metafizycznej grozy, namacalne pod wilgotną, butwiejącą zasłoną przetrwania. Nieogarnięta złożoność i nieludzka, uparta bezcelowość.
  Dobry horror to taki, przez który rzeczywistość choć przez chwile wyda nam się naruszona, zda się woalem, za którym kryje się coś nieznanego i niepokojącego. Von Trier sięga właśnie za tę kotarę, którą my, ludzie współcześni, opatuliliśmy się wyjątkowo ciasno. Kotarę pseudo-ucywilizowanego życia. Chcemy jednak czy nie, natura przerasta nasz świat. Natura jako statystyczne przetrwanie, ze wszystkimi jego niepewnymi konsekwencjami dla indywiduów. Natura jak wszystko to co wyparliśmy z jasnych ulic oświeconego rozumu do kanałów i nieużytków naszej podświadomości.
  Gdy więc jeden z pierwszych cieplejszych dni łechta promieniami te zasuszone skwery i klomby, pełne jeszcze liści butwiejących po poprzedniej zimie…  Gdy z dawna niewyczuwalny, gnilny zapaszek ulatnia się znów żwawiej z gruntu, wieszcząc, że już niedługo podążą za nim pierwsze źdźbła przebudzonej trawy…  Gdy tak jadę przez miasto obserwując jak życie niedługo znów zacznie napierać na każdą chodnikową szczelinę, zagarniać każdy zapomniany nieużytek i pchać się pączkami, kłączami, liśćmi, pyłkami i larwami w przestrzeń, którą uzurpujemy sobie jako własną… To tak myślę, że cały ten spektakl wypierania i pochłaniania jawi się jakimś absurdalnym nadmiarem, jakimś nużącym naddatkiem nad swoją własną wartością. Tak – światło budzi odruch zwierzęcej ulgi węszącej lepszy czas pośród kolejnej biotycznej erupcji. Lecz mrowiąca świadomość wyrajającego się wokół życia, jakiś pierwotniaków wysysających się i dzielących intensywniej w przydrożnych kałużach i gryzoni gżących się w ścianach działkowych altanek wraz z nastaniem dni długich… Świadomość tego poruszenia, tumultu jakiegoś wszechobecnego, który zaraz eksploduje w powietrzu, w wodzie i na ziemi i już rozpyla swe gazy, już gęstnieje, choć jeszcze, jeszcze przez chwilę się wstrzymuje… Ta świadomość nuży. Nuży jak zbyt długa, nieodrobiona lekcja. Którą usilnie próbuje się pojąć w tej krótkiej chwili wielkiego wszechblasku, jakby to naprawdę był wybuch wstrzymany na moment złośliwą bądź litościwą ręką – ale właśnie: tylko na chwilę.


Żołędzie spadały na dach. Spadały i spadały. Ginęły. Zrozumiałam, że całe piękno Edenu wyrosło na odrażającej prawdzie.
Antychryst, von Trier

wtorek, 7 marca 2017

Wodór w czasach post-prawdy c.d.

Wracamy do tematu metalicznego wodoru, ale teraz przyjrzymy się jak to społeczeństwu zostało przekazane. Czyli o nakręcaniu medialnego hype'u, noblowskim lobbingu, grafenowym szale, zmęczeniu solucjonizmem i czy aby nauka sama nie dokłada się do wzmożenia irracjonalnych prądów.


 Tak jak wspomniałem ostatnio, w mediach podkreślano, że oto wytworzono rewolucyjny  nadprzewodnik. Nieco niżej znajdziecie filmik zamieszczonego przez samą macierzystą instytucję odkrywców, którego spora część skupia się na potencjalnych zastosowaniom - o czym z lubością rozpisywały się media. Otóż, rzeczywiście, metaliczny wodór, wedle obecnej wiedzy powinien być nadprzewodnikiem, tzn. materiałem, w którym – na skutek kwantowych efektów – prąd może płynąć bezoporowo. W filmiku pada określenie ‘Święty Graal fizyki fazy skondensowanej’  (przy okazji: tak się nazywa ta działka, e… tzn. bez Świętego Graala rzecz jasna) w odniesieniu do metalicznego wodoru, ale jest  w tym troszkę uzurpacji. Generalnie, za ów Święty Graal uważa się odkrycie nadprzewodnika, który utrzymywałby swoje własności w warunkach pokojowych. Na razie posiadamy takie materiały działające w temperaturach sporo niższych niż minus 100 stopni Celsjusza, co jest zbyt kłopotliwe np. dla przemysłowych zastosowań – ale to i tak sytuacja nieporównanie lepsza niż dla pierwszej generacji nadprzewodników, wymagającej do działania bez mała zera absolutnego. Wracając do naszego tematu, w istocie metaliczny wodór byłby nadprzewodnikiem prawdziwie wysokotemperaturowym. Tu jednak pojawia się wspomniane ostatnio ‘ale’. Qui pro quo – metaliczny wodór może istnieć tylko pod ekstremalnymi ciśnieniami (notabene: to też dotyczy zeszłorocznych doniesień o nadprzewodzącym siarkowodorze – bardzo zbliżony temat). I tu pojawia się kolejna koncepcja – metastabilność. Metastabilność znaczy tyle, że próbkę wprowadza się w jakiś stan termodynamiczny pod działaniem pewnych zewnętrznych czynników (tu: wysokiego ciśnienia), a po ich ustąpieniu pozostaje ona w tym stanie. Czyli chodzi o sytuację, gdy co prawda wytworzenie metalicznego wodoru wymaga ekstremalnego środowiska,  ale potem można by go przenieść do  znacznie mniej wymagających warunków, bez utraty właściwości. I teraz trzeba to powiedzieć jasno i otwarcie: nie ma obecnie przesłanek, że metaliczny wodór jest metastabilny.  A skoro tak, to na ten moment również mówienie o zastosowaniach jest pewnym nadużyciem. Oczywiście, nie znaczy to że nie należy intensywnie zbadać czy taka metastabilność nie występuje, wręcz przeciwnie  – ale to dopiero zadanie na przyszłość.



  Wszystko to rozgrywa się jednak w pewnym dość specyficznym kontekście. Badania nad metalizacją wodoru podejmuje się tak naprawdę od ponad 80 lat. Za styczniowym doniesieniem kryje się więc już pewna dłuższa historia, ale skupmy się tylko na jej najnowszej odsłonie. W 2011 grupa prof. Eremetsa z Instytutu Maxa Plancka opublikowała już twierdzenia o zaobserwowaniu metalicznego wodoru, które zostały ostro skrytykowane przez grupę prof. Silvery z Harvardu, drugiego dużego gracza w tej dziedzinie oraz… autora obecnego doniesienia (to jego możecie zobaczyć na filmiku). Nie dziwi więc, że teraz role się odwróciły i grupa prof. Eremetsa żwawo demontuje znaczenie najnowszego odkrycia. To akurat bardzo dobrze, a w takiej działce, gdzie techniki eksperymentalne jak i same wyniki pozostawiają spore pole do interpretacji, dyskusja jest jak najbardziej naturalna, potrzebna i rozwojowa. Pikanterii całej sprawie dodał może fakt – dosłownego – wyparowania próbki , na której wykonano ostatnie badania. Z weryfikacją wyników trzeba będzie więc jeszcze trochę poczekać.
  I tak powoli dochodzimy do delikatnych kwestii na styku nauki i społeczeństwa, czyli jak to wszystko zostało opinii publicznej zaprezentowane. Trzeba bowiem sobie zdawać sprawę, że mówimy tu o naukowym sporze ośrodków dla których publikowanie w najbardziej prestiżowych pismach to chleb powszedni – stawka tych utarczek jest jeszcze wyższa. Chodzi o pierwszeństwo odkrycia i zupełnie realną w tym kontekście nagrodę Nobla. Do tego, są to badania bardzo drogie – oczywiście nie aż tak, jak fizyka cząstek, ale jednak fizyka wysokich ciśnień pochłania znaczne nakłady. Nakręcanie medialnej wrzawy wokół tych doniesień nie wydaje się więc przypadkowe. Chodzi o swoisty lobbing. W kontekście Nobla – cóż, kolejka odkrywców pretendujących do nagrody jest długa, a przekonanie opinii publicznej , że stała się świadkiem przełomowego wydarzenia pomaga przesunąć się w niej nieco do przodu. Natomiast w kwestii finansowania, tworzenie pozoru natychmiastowych korzyści płynących z badań zapewne pomaga wywrzeć wrażenie na politykach kontrolujących nakłady na naukę. Oraz komisjach grantowych. Oczywiście buduje też prestiż i pozycję zarówno pewnych tematów badawczych jak i zajmujących się nimi ośrodków, co przekłada się na rozpoznawalność , napływ najlepszych kandydatów itd. Krótkofalowe korzyści z hype’u są więc oczywiste. Ale…
  Ale ta erupcja medialnego entuzjazmu wywarła na mnie, mówiąc delikatnie, nie do końca pozytywne wrażenie. Cała sytuacja przypomniała mi od razu grafenowe szaleństwo sprzed paru lat. Też słyszeliśmy o materiale przyszłości, który zrewolucjonizuje elektronikę, medycynę i co tam jeszcze. Każdy szanujący się eksperymentator musiał coś z grafenem pomierzyć. Jest nawet historia z działki metalizacji wodoru: jedną z pośrednich faz odkrytych w tamtym czasie opisywano jako ‘grafeno-podobną’. Nawet w Polsce próbowano czarować perspektywą masowej produkcji grafenu – chociaż kto niby miałby go od nas kupować, kiedy zachód ma już swoje źródła, a rodzimego, innowacyjnego przemysłu elektronicznego brak? Z perspektywy badań podstawowych grafen oczywiście nauczył nas bardzo wiele (prosty układ do testowania dwuwymiarowej relatywistycznej mechaniki kwantowej – mniam!). No ale gdzie jest dziś ten grafen? Świata nie zmienił. Wielkie koncerny może spożytkują go na kolejnej generacji procesory, może pojawi się prędzej czy później w jakiś powszechnych zastosowaniach – ale widać już, że to będzie ewolucja, nie rewolucja. I tak się więc zastanawiam – jak to wygląda z perspektywy szarego zjadacza chleba? Czy aby nie przekłada się to tylko na zawiedzione nadzieje? Czy nie kiełkuje w myśl, że wszystkie te ‘odkrycia’ o kant wiadomo czego rozbić, po prostu kolejna podpucha od jajogłowych dybiących na publiczną kasę? A jak mówię kolejna – to naprawdę kolejna. Bo takich historii przetoczyło się przez ostatnie dekady dużo więcej. Szał na nano-technologię koło 2000 roku. A o biologii to lepiej nie wspominać – komórki macierzyste, terapie genetyczne, rozszyfrowanie genomu… Wszystkie te skądinąd niezmiernie ważne badania, które jednak wdarły się w wyobraźnię społeczną obiecując nowy, wspaniały świat. Owszem, one procentują gdzieś w tle i umożliwiają rzeczy niewyobrażalne wcześniej – ale świata jakościowo nie zmieniły. Żaden tam game-changer. Dlatego, obserwując medialną akcję zatytułowaną ‘wodór metaliczny’ mam tak mieszane uczucia.
  Tylko co w zamian? Nie chwalić się? Nie przybliżać tego społeczeństwu? Szkopuł w tym, że przez ostatnie dekady z informowaniem o nauce stało się mniej więcej to samo co z ideałami liberalnej demokracji. To znaczy: chwalebne motywacje i obiektywnie pożądane rozwiązania pomieszały się z bieżącą grą interesów i w jakiś stopniu wypaczyły. Bo przecież to ważne, żeby społeczeństwo informować o nauce. Żeby wyniki badań nie zamykały się w akademickich czterech ścianach. Ludzie powinni wiedzieć, że ich podatki idą na coś ważnego. Ba – powinni mieć świadomość naukowych osiągnięć, żeby mieć jakieś poznawcze oparcie w odbiorze świata. I aby młodzi-zdolni chcieli dokładać się do postępu, a nie wybierali swoje kariery jedynie z merkantylnych pobudek. Tylko że, jak już wspomniałem, nauka – a zwłaszcza ta określana mianem ‘competitive science’ – to świat ostrej konkurencji o środki i prestiż. Przez co misja oświecania społeczeństwa dość gładko połączyła się z ugrywaniem pod siebie medialnej uwagi. Ryzyko merytorycznych nadużyć nie jest tu co prawda problemem – weryfikacja odtwarzalności wyników to żelazna zasada tego światka – ale tworzenie medialnej zasłony dymnej już tak. Wydaje mi się, że roztaczanie przed laikami świetlanych perspektyw rychłego wdrożenia nowych odkryć to pewne nadużycie. Mamienie wizjami, o których wiadomo z góry, że są wysoce niepewne i obwarowane zbyt licznymi ‘ale’. To ma swoje skutki – ukuto nawet termin solucjonizm, czyli wywoływanie hurra-optymistycznego przekonania, że różne światowe problem znikają wraz ze stworzeniem (albo nawet jedynie zaproponowaniem…) odpowiedniej technologii. Niestety, to tak prosto nie działa. Dziś - bardziej niż dekadę temu - widać, że nauka i technologia nie uczyniły naszego życia jednoznacznie przyjemniejszym i bezpieczniejszym, a na pewno nie prostszym. Oczywiście, że nauka potrzebuje pewnej dozy pionierskiego romantyzmu i ambitnych, dalekosiężnych celów. Jednak, wzbudzanie nadziei na wielką zmianę raz po raz w końcu musiało odbić się czkawką – i kto wie, czy właśnie dziś nie obserwujemy wielkiego odwrotu od naukowego postrzegania świata, będącego w jakimś stopniu pokłosiem tych wciąż zawodzonych nadziei.
  Bo nie ma wątpliwości, że trwa wzmożenie irracjonalnych prądów. Może te wszystkie ruchy anty-szczepionkowe, pseudo-ekologia, neo-znachorstwo czy nawet ‘fizyka smoleńska’ to jakiś odpowiednik politycznych  szowinizmów, tych wszystkich ‘trumpizmów’ i ‘naszyzmów’ (od naszości…). Jeszcze jeden wariant pokazywania f… figi instytucjom i hierarchiom? Dziwnie tak patrzeć jak antyintelektualne nurty szerzą się w najlepsze nowymi kanałami komunikacji, których istnienie samo w sobie świadczyć powinno o sile naukowej refleksji. Lecz prawie nikomu to przeszkadza – tak jak nie przeszkadza korzystać ze swobód obywatelskich by wybierać do władzy niechętnych tymże swobodom. Mam takie wrażenie, że ludzie masowo odrzucili refleksję o sobie i świecie na rzecz uproszczonych, o ile w ogóle nie prostackich odpowiedzi. I tak się zastanawiam czy cykliczne naukowe hype’y nie dorzuciły swojej cegiełki do tego rosnącego muru pogardy wobec dzielenia włosa na czworo. Ile to doniesień o cudownych rozwiązaniach rozmyło się już w niebycie? Ile to razy świat miał się już zmienić na lepsze? Czy filmik taki jak ten tu przytoczony czegoś jeszcze uczy i na coś ważnego wskazuje, czy dokłada się już tylko do zmęczenia niespełnionymi obietnicami? Może ludzie zwracają się ku najmniej wiarygodnym źródłom, nie tyle z niechęci do wiedzy, ale dlatego, że już jakoś zawiedli się na systemie oficjalnych instytucji i naukowych stopni. ‘Bo wszyscy kłamią’ – w domyśle: obiecują, a nie dają.
  Cóż, świat ma z pewnością poważniejsze problemy niż nieco zbyt nachalna autopromocja kilku ambitnych badaczy, ale zastanawiająca jest ta zbieżność wspomnianych procesów z kondycją świato-systemu.  Trudno stwierdzić, czy odbijają się tu tylko globalne procesy, czy stąd właśnie biorą swoje częściowe źródło. Na wielką reformę świata nauki się nie zanosi, na jakąś pogłębioną autorefleksję również nie. Zresztą, społeczne zmęczenie materiału, choć dziś już lepiej widoczne, jeszcze długo nie zagrozi gospodarczym korzyściom z łożenia na badania – a więc i pozycji samej nauki. Przynajmniej w cywilizacyjnym centrum zachodu, bo u nas, na peryferiach, gdzie związki między postępem a dobrobytem traktuje się dość luźno i umownie – sprawy szybko mogą przybrać radykalny obrót. Jednak… Jednak… Historia zna czasy cywilizacyjnego regresu, a one od czegoś się przecież zaczynały. Tak czy inaczej, metaliczny wodór jeśli nie wpisze się nawet w annały postępu, to w ducha czasów post-prawdy wpisał się już z pewną nawiązką. 

niedziela, 5 marca 2017

Wodór w czasach post-prawdy

Buchnęło, zawrzało i zgasło
A. Mickiewicz, Dziady

  Metaliczny wodór spadł jak grom z naukowego nieba, wstrząsnął mediami, by – no cóż – wyparować z nich równie gwałtownie i to w atmosferze małego skandalu. A skoro hype opadł to pozwólcie, że podzielę się paroma naukowo-kulturowymi spostrzeżeniami o całej tej sprawie. Bo na pewno dotarł do was przekaz, że oto wytworzono materiał przyszłości o niespotykanych własnościach, który odmieni oblicze energetyki itp. Cóż, metaliczny wodór – o ile naprawdę go zaobserwowano – to fascynująca sprawa, co postaram się zaraz wyjaśnić. Lecz, niestety, opowieści o jakimś przełomie dla ludzkości na ten moment trzeba włożyć między bajki.  Co gorsze, chyba czas się zastanowić czy rozkręcając takie medialne szaleństwa przypadkiem nie napędzamy społecznej erozji zaufania do nauki – a jest się czego obawiać.
  No dobrze, ale najpierw opowiedzmy sobie o co w tym wszystkim z grubsza chodzi. Wodór, jak mam nadzieję wszystkich uczono na szkolnej chemii, to najprostszy z pierwiastków, którego atom składa się z jednego elektronu i jednego protonu. Zwykle występuje w postaci dwuatomowych cząsteczek, spojonych tzw. wiązaniem kowalencyjnym. Naiwne wyobrażenie atomu wodoru to elektron krążący po kołowej orbicie wokół jądra – to jednak zbyt prosty obraz. Mechanika kwantowa mówi, że elektronu nie możemy wyobrażać sobie jako jakiegoś dobrze zlokalizowanego w przestrzeni obiektu, ale jako pewną rozmytą chmurę ładunku (dokładniej: rozkład prawdopodobieństwa napotkania elektronu w przestrzeni wokół jądra). Ta chmura to tak zwany ‘orbital atomowy’. W zależności od ‘stanu energetycznego’  atomu orbitale te mogą mieć różne kształty, ale podstawowy orbital jest to po prostu rozmyta sfera, której średni promień możemy wyznaczyć. Skoro atom już sobie wyobrażamy, to teraz cząsteczka. Otóż cząsteczkowy wodoru powstaje z częściowego pomieszania orbitali od jednego i drugiego atomu. Taka uwspólniona chmura ładunku, obejmująca oba jądra, to właśnie wiązanie kowalencyjne, nadające cząsteczce strukturę. Taki wodór występuje w naszych ziemskich warunkach. Czym więc jest jego metalizacja? Wróćmy do naszej wizji elektronu jako chmury ładunku. Otóż metale charakteryzują się tym, że elektrony ‘odczepiły’ się od jąder i utworzyły jedną wspólną chmurę ładunku (tak zwany gaz elektronowy), rozciągającą się na całą próbkę. Ponieważ, inaczej niż w cząsteczkach, takie elektrony nie są przestrzennie przypisane już do żadnego atomu, mogą się swobodnie przemieszczać przez objętość próbki i stąd dobre własności przewodnictwa elektrycznego metali. Zatem, metalizacja wodoru to próba takiego ściśnięcia wielu dwuatomowych cząsteczek, aby spajające je elektrony odczepiły się i stworzyły jedną wspólną chmurę. Aby coś takiego było możliwe potrzeba jednak gigantycznego ciśnienia, rzędu 300-600GPa, co odpowiadałoby mniej więcej naciskowi sześciu ton na centymetr kwadratowy.
  A dlaczego to jest w ogóle ciekawe dla fizyków? Otóż, to uwolnienie elektronów to tak zwane kwantowe przejście fazowe. Rozłóżmy tę nazwę – najpierw same przejścia fazowe. Wszyscy się na co dzień z nimi stykamy, ale prawdopodobnie mało kto zwraca uwagę na ich naprawdę ciekawe aspekty. Weźmy takie gotowanie wody, powiedzmy w garnku. W pewnej bardzo konkretnej temperaturze zaczyna parować cała jej objętość. Dwie rzeczy powinny nas tu zadziwiać – po pierwsze intuicja raczej podpowiadałaby, że woda paruje ‘coraz bardziej’ wraz ze zwiększaniem temperatury. Tymczasem, nic bardziej mylnego – przejścia fazowe nie zachodzą ‘na raty’. Woda pozostaje ciekłą wodą aż do temperatury wrzenia, kiedy zmiana zachodzi nagle, w całej jej objętości. To uniwersalna cecha przejść fazowych – cząstki w układzie przechodzą do innego stanu skokowo, wraz ze zmianą jakiegoś termodynamicznego parametru. Druga fascynująca cecha to kolektywność takich przejść. Pomyślcie, cząsteczka wody ma niecałe 30 nanometrów średnicy, a garnek, powiedzmy 30 centymetrów. Czyli molekuły na przeciwnych krańcach garnka dzieli odległość tak z dziesięć milionów razy większa niż one same. Skąd więc tak odległe cząstki wiedzą, że mają równocześnie zmienić swoje zachowanie? Na ludzkiej skali to trochę tak, jakby próbować synchronizować swoje ruchy z kimś odległym o 10 tysięcy kilometrów. I to stojąc do tego w gęstym, ruchliwym tłumie. Niemniej, przy przejściach fazowych właśnie coś takiego zachodzi. Można powiedzieć, że tłum się organizuje i zaczyna działać kolektywnie nawet na wielkich odległościach. Zjawisko takie nazywa się ‘bezskalowymi fluktuacjami’, a fakt, że dziś potrafimy opisywać i modelować takie procesy matematycznie to jedno z największych osiągnięć fizyki XX wieku. W kategorii ważności śmiało można je postawić koło Modelu Standardowego, ale – niestety nie doczekało się nawet ułamka tej medialnej popularności jaka spadła na fizykę cząstek. Pozwolę sobie na uszczypliwość – pewnie dlatego, że badania nad przejściami fazowymi są nieporównywalnie tańsze niż budowa gigantycznych akceleratorów, nie trzeba było więc ich tak bardzo nagłaśniać dla pozyskania funduszy.
  Teraz wreszcie o kwantowych przejściach fazowych. Mówiliśmy już, że metalizacja – czyli właśnie kwantowe przejście fazowe – polega na uwolnieniu elektronów ze struktury cząsteczkowej. Kolektywność i skokowość charakteryzują również i ten proces. Czyli, przy przekroczeniu pewnego krytycznego upakowania układu elektrony odrywają się gwałtownie od wszystkich atomów próbki na raz. W przeciwieństwie jednak do przejść fazowych znanych nam z codzienności, obserwacja kwantowych przejść fazowych to spore wyzwanie. O ile na co dzień otaczają nas metale i związki preferujące strukturę cząsteczkową, o tyle trudno znaleźć takie substancje, które dawałoby by się przeprowadzić z jednego stanu w drugi. Mimo to, zrozumienie jak zachodzą takie procesy jest kluczowe dla inżynierii materiałowej. Chociaż mamy już rozbudowany opis matematyczny takich zjawisk, musimy mieć również wyniki eksperymentalne dla możliwie prostych układów, aby sprawdzić, czy nasze teorie nie pomijają czegoś ważnego. Uff – i właśnie dlatego metalizacja wodoru, jako najprostszego z pierwiastków, jest tak interesująca. To jeden z tych niewielu układów, w których możemy oglądać praktycznie czystą fizykę kwantowego przejścia fazowego, bez zaburzeń od bardziej skomplikowanego składu próbki. To jest fundamentalny powód dla którego warto to badać.
  Inna sprawa, że nawet w wypadku wodoru sprawa bynajmniej nie jest banalna. Raz, że wymaga manipulacji gęstością w zakresie zupełnie wykraczającym poza ziemskie warunki. Eksperymenty takie wykonuje się ściskając mikroskopijne próbki między diamentowymi ostrzami lub wstrzeliwując próbki w siebie. Dwa, że informacje o zmianach struktury możemy otrzymywać tylko pośrednio, obserwując np. przewodnictwo, albo spektrum absorpcji światła. Stąd niekończące się spory o interpretację takich wyników. A trzeci problem to fakt, że wodór, choć prosty, to bynajmniej nie daje się łatwo ścisnąć w metal. Zanim do tego dojdzie przechodzi przez różne fazy pośrednie – aktualnie potwierdzono ich już cztery, a kolejna jest analizowana. Ze wzrostem ciśnienia dwuatomowe cząstki najpierw porządkują się w coraz bardziej upakowane struktury, dalej zaś sama ich dwuatomowa struktura ulega zaburzeniu na rzecz bardziej egzotycznych obiektów. Wszystko to w tak, zdawałoby się, prostym układzie!
  No dobrze, ale jestem pewien że nie taką historię usłyszeliście z mediów. W mediach opowiadano o ‘wysokotemperaturowym nadprzewodniku’ i energetycznym paliwie przyszłości – z jednym małym ale. I o tym ale następnym razem...

czwartek, 2 marca 2017

Folwark, pany i barany

  Prezesowi wszystkich prezesów wymsknął się bon mot o ‘panach’ i zakotłowało się w Internetach. Można już tam znaleźć wszystko, od nawoływań, że w takim razie czas ostrzyć kosy, po dopatrywanie się w PiSie jakiegoś nowego wcielenia rabacji. Pomijam już fakt, że wszystko to znów łechta próżność najbardziej szeregowego posła IIIRP – a mówią: nie karmić trolli. Niemniej, wiadomo, że aktualnie partia rządząca kreuje się na wyzwolicieli uciśnionego ludu, co z pańskością słabo koresponduje. Zatem, taki wyskok to świetna okazja by podsumować jak tam idzie przywracanie godności wykluczonym. A idzie, że ho-ho i jeszcze trochę.
  Osobiście sądzę, że prezesowi wymsknęło się coś co nie jest żadną tajemnicą – on się naprawdę uważa za jakiś lepszy sort, do czegoś tam przez Historię (koniecznie przez wielkie H) predestynowany. PiS wypuszcza z siebie takie elitarystyczne smrodki od dawna. Byli ‘genetyczni patrioci’, było chowanie się w ‘lepszych miejscach niż podwórko’, było dzielenie na prawdziwych inteligentów i ‘wykształciuchów’. No i był cały zeszły rok, czyli jedno wielkie – ekhm… sortowanie – na lepszych i gorszych. W każdym razie, takie nachalne przydawanie sobie wartości w codziennym życiu nazywałoby się co najmniej bufonadą. Może właśnie dlatego mdlące wygrzewanie się w chwale Jagiellonów, Akowców i przedwojennej inteligencji zeszło na plan nieco dalszy w ostatniej kampanii. Za to odpalono bombę czystego, nieskrępowanego populizmu i retoryki zaorania wszystkiego. Godną – jak sądzę nieprzypadkowo – Samoobrony. A ponieważ ten ton okazał się nad wyraz efektywny w pudrowaniu demontażu państwa, to zdominował również ostatni rok. Ci z krótszą pamięcią mogą się więc zdziwić co też samo-mianowany przywódca ludu uciśnionego nagle wygaduje. Ano prawdę rzekło mu się raz, przypadkiem.
  Pis, choć stroi się w ludowo-rewolucyjne piórka i z lubością innym zarzuca dążenie ‘aby było jak było’ – sam sobie powinien to hasło wypisać na sztandarze. Tylko im chodzi o pewne starsze i daleko szersze ‘było’, takie rodem jeszcze z XIX wieku, choć akurat wtedy polskość za dobrze się nie miała. Powrót sztywnej, społecznej hierarchii to mokry sen twardych konserwatystów. Taki nieprzenikliwy, pionowy system, w którym to kim się urodziłeś raz na zawsze determinuje co masz myśleć, z kim przestawać i jak postępować. Określający kto jest na górze a kto na dole – i kogo głaskać trzeba, a kogo kopać można bezkarnie. Atrakcyjność takiego systemu w Polsce,  gdzie wielu ludzi bynajmniej nie posiada pozycji godnej obrony to temat na osobną historię. Przypuszczam, że coś z kategorii syndromu sztokholmskiego, albo osobowości autorytarnej. W każdym razie, u jednej grupy takie poglądy absolutnie nie dziwią. Oczywiście – u konserwatywnych polityków. Wiem, brzmi to jak tautologia, ale chodzi tu o tworzenie pewnej samonapędzającej się, memetycznej otoczki. Co prawda w demokracji każdy polityk wydrapuje się do władzy na barkach swoich wyborców, ale tylko konserwatywny polityk może potem szczerze przekonywać, że na świeczniku znalazł się z powodu jakiś swoich nadprzyrodzonych przymiotów i dziejowej konieczności. Przywiązanie do wizji hierarchicznego społeczeństwa pozwala zamienić tu skutek z przyczyną, dając narzędzie do przypieczętowania osiągniętego stanu. Stąd ciągłe podkreślanie jakiegoś swojego posłannictwa, kreowanie się na nadzwyczajnie namaszczone figury itp. Żeby wyborca wierzył iż znalazły się tam ze wszystkich przyczyn tylko nie jego własnej woli. Tak więc ta mania wielkości  to akurat szczery i zrozumiały u polityków odruch zabezpieczania swoich interesów. Tylko, że taki przekaz działa jedynie na tych, którzy na serio biorą pionowe hierarchie – a więc na zadeklarowanych konserwatystów. A ta grupa jest znacznie mniejsza niż aktualne społeczne poparcie rządzących. Zresztą, przez wiele lat ten ideologiczny zaduch stanowił zresztą istotną barierę dla prawicowych partii – ludzie czuli to zadęcie, czuli, że tej konserwie data ważności dawno przeminęła. I wtedy ktoś tam wpadł na pomysł zejścia do poziomu Samoobrony. Skonsumowania gniewu ulicy i poczucia porzucenia na prowincji. Przecież osierocony przez Leppera elektorat nie wyparował, trzeba było tylko odkurzyć tamte emocje. Ktoś więc bardzo pragmatycznie uznał, że w sumie nie ważne co na zewnątrz się głosi, bo praktyka władzy się liczy – a czy się do niej dojdzie na mrzonkach o międzymorzu, czy tylko na podsycaniu frustracji – wsio ryba. Co prawda operacja ta wymagała radyklanego utwardzenia swojego elitarystycznego elektoratu – tak żeby nie spłoszył się nagłym zwrotem na ‘socjal’. Temu posłużyło wprowadzenie swojego twardego elektoratu w stan wyższej konieczności poprzez kult smoleński i wszelkiej maści teorie spiskowe. Tak go urobiwszy PiS, nieco paradoksalnie uzyskał szersze pole do działania, choćby wbrew niepisanej ideologii.
  Jakaś tam część polityków pewnie szczerze przyjęła rolę ludowych komisarzy, wiodących niziny do słusznego boju. Co najmniej złapała się na to grupa intelektualistów, których wykruszanie się szeroko komentowano w ostatnim roku. Myślę jednak, że większość beneficjentów tej strategii, zasiadająca teraz w rządzie, w zaciszu swoich gabinetach śmieje się do rozpuku, myśląc o tym jak to w pole ‘socjalnych’ wyborców wyprowadziły. Bo ich działania, co za chwilę nakreślę, jasno pokazują, że oni wierzą w elitaryzm i wiarę tę na czyny przekładają – a najmocniej wierzą, że na szczycie społecznej piramidy powinni zasiadać właśnie oni. Kto zaś to wszystko widzi, też ma pewien ponury ubaw. Bo to jednak jest ubaw, patrzeć jak miotają się owe figury między sprzecznymi narracjami, jak przykrótką kołderką egalitaryzmu próbują zakryć swoje prawdziwe intencje. Mimo płomiennych deklaracji o przywracaniu godności wykluczonym wszystko zmierza do zabetonowania pionowej hierarchii. Jak ktoś gdzieś już napisał – zaczęto zamieniać Polskę w partyjny folwark. A co się na nim hoduje? Ano rzeszę wyborców systemowo zależnych od politycznego układu. Ale najważniejsze jest to, że w folwarku mają rządzić pany.
  Ten proceder uprawia się na kilku polach (‘kilkupolówka’…?). Przyjmując do firm państwowych i urzędów i służb jawnych karierowiczów, którzy wiedzą, że po ewentualnej zmianie władzy przepadliby natychmiast i z kretesem. Będą więc walczyć brutalnie o utrzymanie swoich dobrodziejów przy władzy – najjaskrawszy przypadek to twórcy propagandy z TVP. Chyba trudno wyobrazić sobie miejsce dla takich ‘redaktorów’ gdziekolwiek w cywilizowanym dziennikarstwie? Bardziej przewrotne jest 500+. Ludzie, którzy zrezygnują z pracy na rzecz pobierania świadczeń – a jest takich niemało, zwłaszcza kobiet – mogą już nie wrócić na rynek pracy. Nie to, że praca za grosze to jakieś błogosławieństwo. Jednak polegając na zasiłkach, stają się tacy ludzie całkowicie i z każdym rokiem coraz bardziej uzależnieni od państwowej pomocy. Czyli od tych – o tą wiedzę rządowa propaganda już zadba – którzy zechcą ją dawać, choćby wbrew rozsądkowi i ekonomicznemu rachunkowi. Żeby było jasne: nie jestem przeciwny wysokim nakładom na opiekę społeczną. Ale można łożyć mądrze, tworząc system aktywizujący zawodowo wykluczonych i ściągając pracę do obszarów gdzie jej brakuje – by efektywnie spłaszczać piramidę społeczną. A można dać pieniądze do ręki i na zawsze zamurować biednych w piwnicy zasiłków. Przejadanie pomocy, do tego za pożyczone środki, to jest po prostu katastrofa bezmyślności. Już samo to świadczy, że nie o żadne wyciąganie z biedy tu chodzi, a o formowanie posłusznego elektoratu.
  Ale chyba najgorsze rzeczy dzieją się z edukacją i tutaj sprawy się proszą o szerszy akapit. Działania PiSu, które zablokują dzieciom z najbiedniejszych środowisk szansę na awans społeczny określę jednym słowem – spektakularne. Po pierwsze sześciolatki. Problem wieku w jakim dzieci mają zacząć edukację nie jest nowy i był wielokrotnie badany, a konkluzje są mniej więcej takie: dla dzieci z ‘dobrych domów’ to bez znaczenia – 6,7, czy nawet 8, różnica jest mało znacząca. Za to dla tych dzieci, które nie mogą liczyć na pełne wsparcie rodziców – o, to już sprawa dużej wagi. Rozpoczęcie edukacji o rok wcześniej przekłada się na nawet kilkanaście (!) procent więcej takich dzieci, które osiągną wyższy poziom edukacji niż gdyby zaczynały później. O podobny procent mniej nie wejdzie w konflikt z prawem. To są tysiące młodych ludzi, którzy mogliby dojść do czegoś lepszego w życiu, ale właśnie bezmyślnie odebrano im tę szansę. Dwa:  gimnazja. Od początku miały służyć przedłużaniu edukacji ogólnej i przeciwdziałać utykaniu dzieci w słabych podstawówkach. Owszem, ten system, zwłaszcza w dużych miastach – gdzie pojawił się problem mniej i bardziej elitarnych placówek – uległ pewnemu wypaczeniu. Jednak na prowincji akurat działał prawidłowo – mniej liczne i lepiej doinwestowane gimnazja mogły wyrównywać ewentualne braki uczniów z rozdrobnionych, często wiejskich, szkół podstawowych. Jednak już nie będą tego robić, bo w imię obsadzania stołków partia rządząca postanowiła zaorać i ten system. Wreszcie, plany Gowina, który opowiada coś o zbyt dużej liczbie studentów i przywróceniu wyższej edukacji elitarnego charakteru. No, ten przynajmniej się nie kryje z intencjami. Wpadła mi w ręce nawet taka tendencyjna ankietka z ministerstwa, która w kilku pytaniach prawie podtykała ‘no zaznacz, że jest za dużo studentów, plizzzz!’. Otóż, czy system wyższej edukacji jest w stanie dobrze obsłużyć taką liczbę studentów to jedno (na pewno jest tu pole do poprawy), a drugie to czy powinno ich tylu być. Zatem odpowiadam: powinno, bo np. w sektorze technicznym rozwinięte kraje mają koło 20% wysoko wykfalifikowanych specjalistów – zwłaszcza inżynierów, informatyków itp. – a Polska wciąż jest gdzieś wpół drogi do tej liczby. I wiecie co? Te brakujące 10% to właśnie ta przestrzeń awansu społecznego, którego biedni tak bardzo wyczekują. Pomachajmy mu więc na pożegnania, bo tak właśnie się składa, że z hukiem zatrzaskujemy do niego drzwi. 
Dane OECD z 2012


Last but not least, dodajmy jeszcze jawną mizoginię rządzących, którzy majstrując przy różnych aspektach polityki prokreacyjnej i anty-przemocowej najwyraźniej próbują uziemić i zastraszyć za jednym zamachem, bagatela, żeńskie 50% społeczeństwa. Pany próbują przydeptać co jeszcze spod seksistowskiego buta im nie uciekło, czy jak?
  Ja się naprawdę zastanawiam, czy te wszystkie działania wychodzą rządzącym ‘tak po prostu’, z ich konserwatywnego zaślepienia i obskurantyzmu, czy to jest jakiś zamierzony plan długofalowego ogłupiania społeczeństwa. Bo wiadomo, że jakbyśmy mieli te 10% więcej specjalistycznej klasy średniej (wg. OECD w 2012 przedstawiciele wszystkich wysoko wykfalifikowanych profesji stanowili w sumie 28% zatrudnionych) to najpewniej byłby to elektorat jakiejś postępowej, proeuropejskiej, a może nawet rozumnie lewicowej partii. Czyli to, czego pańska konserwa boi się jak diabeł święconej wody. Bo taki nowy inteligent, który ani księdzu, ani władzy się nie kłania, którego nie można złapać na jakiś prosty resentyment po utraconej pozycji (co, mam wrażenie, motywuje sporo ‘starej inteligencji’ wspierającej PiS) to jest największy kłopot. Bo on społecznie staje obok folwarkowych panów i pokazuje, że to kołki tępo ciosane są a nie żadne pany. Na szczęście dla rządzących, wciąż nie dość liczny to problem, więc się go od wykształciuchów czy komunistów zwyzywa, wygrzebie jakiegoś resortowego pradziadka, walnie młotkiem propagandy przez łeb, a na ulicy przypilnuje młodzianem wyklętym. Przede wszystkim zaś prewencyjnie pozatyka wszelkie kanały, którymi mógłby się – dosłownie i w przenośni – rozmnożyć. Na razie tylko tyle – bo pan jest przecież ludzki. Przynajmniej do czasu.
  W każdym razie, z tego wszystkiego raczej jasno wynika, że Kaczyński nową inkarnacją Jakuba Szeli nie jest. Choć zdecydowanie prowadzi rewolucję – czy raczej ‘kontr-‘ albo ‘de-‘ rewolucję. Niestety stan faktyczny nie ma znaczenia, póki lud widzi w nim co chce widzieć. A nawet gdyby 'suweren' raczył dostrzec jednak, że 'profesorski syn, dr Andrzej D.' oraz 'żoliborski ynteligent Jarosław K.' to jednak żadni trybuni ludowi, tylko lisy szczwane i na ‘pańskości’ łase  – to i tak może nie pomóc. Bo druga strona medalu jest taka, że w folwarcznej mentalności, którą tak intensywnie wskrzeszamy, pan jest chamowi organicznie potrzebny. Stanowi dla chama interface do obsługi świata, na zasadzie 'bądź usłużny a może cię nagrodzę, jestem arbitrem w twoich sporach i nadzieją na lepszy los'. Taka spersonalizowana relacja jest jakoś poznawczo prostsza niż życie w zatomizowanej, płynnej, przepełnionej technokratycznym bełkotem rzeczywistości liberalizmu i gospodarki rynkowej. W której twój los zależy od jakiś abstrakcyjnych wskaźników, a za realne problemy podtyka się sprawy, których nie zobaczysz ani nie poczujesz (globalne ocieplenie? tolerancja? innowacyjność? Who cares?!). Wobec takich obciążeń to i życie pod pańskim batem wielu wydaje się ulgą. A jak jeszcze pan ludzki jest do tego – no to w ogóle, cud-miód i palce lizać.

środa, 22 lutego 2017

Impresja nihilistyczna, części I-szej ciąg dalszy




Za tą zasłoną która płonie, uparcie żyliśmy - owady
Wierzące w trajektorie komet, w siebie, w pomyślne gwiazd układy
Teraz ten paluch nas rozdusi jak wszy schwytane w światła smudze
I gwiazd posypią się okruchy, by schnąć na proch w tej centryfudze
W tym wirze my, już proch znikomy, skorupki krabów, planet, jajek
Ziemia porosła w nocny płomyk, jaki przeważnie próchno daje
Krążymy w osypisku gwiazd, dwa niewidoczne ziarnka soli
I ginie świat, a nas, a nas
Tych kilka małych miejsc wciąż boli
J. Kaczmarski, 'Wariacje dla Grażynki'

Trzeba mieć w sobie chaos by porodzić gwiazdę tańczącą
F. Nietzsche, 'Tako rzecze Zaratustra'

  Pięćset milionów lat pustki – kto to pojmie? Osamotnione drobiny równomiernie wypełniające zimny i ciemny wszechświat. Nierozświetlany niczym – tylko twarde promieniowanie i mikrofalowy wiatr przebiegają martwą przestrzeń ginącym echem jej narodzin. Nicość niewyobrażalna i pojmowalna zarazem. Nie tak już abstrakcyjna jak ta pierwotna, pozaczasowa, ale właśnie taka prawie osiągalna workowym rozumkom – nicość trwająca i przestrzenna, a jednak rozdęta do pozazmysłowych rozmiarów. Pusta, nieogarnięta przestrzeń i tylko mgiełka statycznej materii – rzadkiej, ulotnej, nieistotnej. Pięćset milionów niezmiennych, bezświetlnych lat, jakich nie spłodziłaby najczarniejsza z workowych wyobraźni. Bezmiar czasu, wobec którego cierpnie i wzdryga się, rozpada i starzeje wszystko co skończone. Nieme, niewidzialne szaleństwo samotnego bytu, pozbawionego świadków swego trwania.
  Gdyby istniał jakiś konstruktor wszechświatów – co workom popierdującym nazbyt łatwo sobie wyobrazić, gdyż ciągłe stłoczenie w stadzie wszędzie każe im widzieć sprawczość intencjonalną – zapewne zbrzydziłby się takiego wyniku i znudziwszy czekaniem, odrzuciłby go jako nieudany. Może tak było, może już tkwimy na śmietniku wszech-stworzenia, jak poczerniała, przedwcześnie prześwietlona klisza. Lecz i w tej pustce, w tej ciemności, w tym rozrzedzonym, zobojętniałym ‘niemal-niczym’, dzieje się ruch jakiś. Powolny, niezauważalny, beznadziejnie słaby wobec bezmiaru martwej przestrzeni. Rozproszona materia, porosła niczym pleśń na krystalicznej nicości, równie niepewnie i nieznacznie – ale jednak marszczy się, zbiera i rozrasta. Katatoniczne eony mijają, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach zobojętniałe cząstki ściągają ku sobie najwątlejszą ze swych sił. Jedyne zaś co podtrzymuje ów ruch znikomy to subtelna niedoskonałość z jaką rozproszył materię jej wybuch pierwotny. Bowiem, choć dawno już chaos prapoczątku zgasł w czarnym rozdęciu przestrzeni – zdążył jeszcze odbić swój ślad w wątłej materii. Ślad, jaki cofające się wody zostawiają za sobą – brud osadzony to gęściej to rzadziej. W tych nierównościach nieznacznych, w tym zbrukaniu pierwotnym, zapisał się zaczyn przyszłego wszechświat. Obojętny gaz, u zarania rozproszony bezładnie, przez miliony lat miał teraz ściągać ku sobie i gęstnieć w przezroczyste obłoki. Mikroskopowe drobiny skazane by przemierzać bezkresną przestrzeń w nieskończenie powolnej, grawitacyjnej pokucie za niechlujstwo aktu stworzenia.
  Lecz i ten czas ciemny wreszcie zbliżył się ku końcowi. Oto wszechświat wypełniły już splątane, monstrualne mgławice najprostszego z gazów, wirujące w absolutnej ciszy i ciemności. Obłoki wodoru zgęstniały, a w sercu nich materia zbiła się w krystaliczne struktury, trzeszczące pod swym własnym, narastającym naporem. Bezgłośne tąpnięcie, gdy naraz odrywają się z nich elektrony w nadprzewodzącym pędzie i materia upycha się jeszcze ciaśniej. Lecz wciąż to za mało, bo im gęściej cząstki upakowane, tym miażdżąca je siła jeszcze bezwzględniej ściska… I oto, i oto… Ta pierwsza chwila, gdy gdzieś pod naciskiem kwintylionów kilogramów, przytłoczone same sobą, a wbrew najpotworniejszemu odpychaniu, pierwsze jądra przekroczyły swą korpuskularną odrębność. Gdzieś pośród nieprzeniknionej ciemności, pod tytanicznym naporem rozgorzało światło nuklearnej fuzji. Protony zlewały się ze sobą, zapalające inne wokoło, jakby materia nie mogąc znieść już swego własnego nagromadzenia, jeszcze raz pęknąć zapragnęła na wzór prapoczątku wszechrzeczy. I w tej niepochamowanej furii zrzucenia swej jednostkowej postaci cząstki uwalniały zaklętą w nich niegdyś, pradawną energię. A światło to, od eonów niewidziane - z rykiem tyleż wszechpotężnym co w próżni niesłyszalnym zupełnie – wyrwało się z serca narodzonej gwiazdy i wdarło w ociemniały wszechświat, by na powrót przemierzać jego bezkresy.
  Lecz był to już innych wszechświat niż ten zapamiętany z początku. Rozleglejszy, zimniejszy, w którym materia uformowała swoje skupiska oddzielone parsekami pustki. W takich to właśnie niezmierzonych przestrzeniach, rozpuchłych na setki tysięcy lat świetlnych, zapaliła się ta pierwsza z gwiazd. A gdy promienie jej rozbiegły się, by szukać krańców przestrzeni, kolejne z mgławic zapadały się w sobie i wybuchały uwolnionym światłem. Gdzie i kiedy to było? W którym z nieistniejących jeszcze gwiazdozbiorów zaczęła się ta migotliwa rewia? Nie ważne, nie dojdą już do tego worki popierdujące, w niebo nocne wpatrzone z tęskną zachłannością. Dobiegło końca pół miliarda lat beznadziejnego oczekiwania. Czarna klisza wszechświata, ślepa i wypalona z pozoru, naraz wywołała się sama, odsłaniając utrwalony w niej obraz.
  Gwiazdy… Rozżarzone potwory, tak masywne, że nie one przemierzają przestrzeń, a przestrzeń pod nimi się ugina. Uwięzłe w obrotach, tańczące pośród umilkłej nicości zawiłe, milion-letnie układy. Jedne gasnące cicho, zapadające się w milczenie stygnących karłów, inne ginące w wszechpotężnych eksplozjach, pochłaniając i wypalając galaktyczne połacie. Świetlne echa najdawniejszych z tych kosmicznych wygibasów przemierzają po dziś dzień bezkres czasu. Wielkie jest szyderstwo gwiazd, gdy tak łypią z otchłani przeszłości na znikomości worków popierdujących – gdy te w przebłysku samoświadomości w nocne niebo spojrzą.
  A jednak gwiazdy rozjarzone w swych galaktycznych skupiskach to wciąż jakby tylko nakłucia na czarnym aksamicie wszech-pustki. Malutkie otworki, przez które materia - na skróty  i pochopnie – przesącza się w bez-masową kwantowość. Droga to jednak kapryśna, na zatkanie podatna. Tak jak ściek spływający kręci pienistymi szumowinami klejąc je w subtelne nieraz formy i wzory, tak i gwiazdy, wyparowując powoli, coraz to cięższe zlepiają w sobie pierwiastki. Lecz tak jak ściek wybija czasem i cofa się gwałtownie, tak i materia gwiazdowa kapryśna jest – zapaść i rozpaść się nagle potrafi, na powrót rozbryzgując w molekularną mgławicę. Tak oto, pulsując życiem i śmiercią gwiazd swoich, odszedł wszechświat od względnej schludności pierwotnego swego składu i zaśmiecił się tałatajstwem wszelakim – od litu aż po węgiel, tlen, a nawet żelazo. Cały ten pierwiastkowy śmietnik worki popierdujące w sobie odnajdują i aż nadziwić się nie mogą, że tak na wskroś przeciętny budulec ich własny się okazał.
  Jednak by coś jeszcze cięższego wśród pierwiastków powstać miało, trzeba już katastrof gargantuicznych, na zaiste astronomiczną skalę. Gwiazdy trzeba ze sobą zderzać, pożerać im się pozwolić, zdusić grawitacyjnym jarzmem, aż zewrą się w monstrualne jedno. Wtedy, nagle pożywione sobą, zwielokrotnione gwałtownie w masach swoich, zapadają się zduszone ciśnieniem niewyobrażalny. I w tej chwili zaprawdę ekstremalnej, rodzą się pierwiastki po wielokroć cięższe od żelaza. Wszystko to jednak trwa zaledwie chwil parę, nim uwolniona tak energia rozpruwa powłoki gwiezdnych potworów i z furią dziesiątek wybuchających słońc rozniesie je w promieniu wielu lat świetlnych. I choć rzadkie to przypadki, to dość upstrzona jest wszechrzecz świetlistymi skupiskami, by te gwiezdne bebechy domieszały się już znacznie do galaktycznych mgławic. Drżenie lękliwe winno więc worki skórzaste przeszywać, gdyby tak ryjąc w gnojnej ziemi przeszło im przez myśl, że kopią przez pogorzeliska gwiezdnych katastrof. I może coś z tej kosmicznej grozy kołacze im w jamach ciał rozdętych, że z taką nabożnością cenne kruszce traktują, a oblepianie się nimi za nobilitację sobie poczytują. Otchłań bezmiaru przenika naszą codzienność i tylko ignorancja chroni przed jej szaleństwem.
  Ah, gdyby w jakimś tempie zawrotnym przewijać te miliardy lat, które po pierwszym rozświetleniu mroku nadeszły – zaiste wszechświat aż krztusiłby się od wybuchów i rozbłysków. Spektakl byłby to wielki, choć widzów pozbawiony. A jeszcze samonapędzający się, gdyż raz rozrzucone wybuchami drobiny znów spełzać ku sobie zaczynają, znów mgławice, a w końcu kolejnej generacji gwiazdy formują. I znów cykl cały powtarza się i jeszcze kilka razy powtórzy, póki z materii już tylko wygasła zbitka najtrwalszych pierwiastków nie pozostanie lub bezświetlne milczenie dziur czarnych. W tych kosmicznych skurczach wszechświat dziwnie podobnym się zdaje fizjologii worka popierdującego. To co martwe i jedynie bezwolnymi przyciąganiami napędzane, widziane z oddali naraz jawi się jako tkanka żywa, niemal celowa w swych poczynaniach. I tak astronomiczne pacyny zbijają się i połykają nawzajem, przeżuwają, dławią się sobą sącząc energią obficie, by co czas jakiś rzygnąć z impetem supernowej w bezmiar obojętnej pustki - i znów, i znów…
  Zawróćmy się jednak z tych skal największych i ostatecznych, zaszyjmy na powrót w czeluść jakiegoś gdzieś i chwili jakiejś nam bardziej współmiernej. Zdarzają się w bowiem w tych kosmicznych przemianach miejsca i czasy względnie spokojniejsze. Gdy mgławice z ciężkich już pierwiastków utworzone okalają gwiazdę stabilną, która palić się będzie spokojnie przez lat kilka miliardów. Wtedy też, budulec zbędny, przez grawitację z ciała gwiezdnych odrzucony, krążąc bezwiednie, powoli zbijać się zaczyna w zimne, skalne okruchy. I tak, jak niegdyś pierwotna materia zręby gwiazd formowała, okruchy te łączą się w zalążki planet. Tak oto, gdzieś na obrzeżach wielkiej galaktyki, przy gwieździe przeciętnej i nad wyraz ubocznej, resztki kosmicznych katastrof zlepiły się w szereg globów chropowatych. W przepychaniu grawitacyjnym, burząc jeden drugiemu porządki, wykroiły one swoje orbity z solarnej ekliptyki. Niektóre zginęły rozerwane, dostawszy się między masywniejszych sąsiadów, inne – wyrzucone naraz grawitacyjną procą – przepadły na wieczność w zimnym i ciemnych niebycie. Lecz gdy minęło parę miliardów lat i względny porządek ustali się w ruchach pozostałych, wyłonił się zrąb twardy dla nowej historii, jeszcze dziwniejszej niż te paraliżujące porządki wszechrzeczy.