wtorek, 7 marca 2017

Wodór w czasach post-prawdy c.d.

Wracamy do tematu metalicznego wodoru, ale teraz przyjrzymy się jak to społeczeństwu zostało przekazane. Czyli o nakręcaniu medialnego hype'u, noblowskim lobbingu, grafenowym szale, zmęczeniu solucjonizmem i czy aby nauka sama nie dokłada się do wzmożenia irracjonalnych prądów.


 Tak jak wspomniałem ostatnio, w mediach podkreślano, że oto wytworzono rewolucyjny  nadprzewodnik. Nieco niżej znajdziecie filmik zamieszczonego przez samą macierzystą instytucję odkrywców, którego spora część skupia się na potencjalnych zastosowaniom - o czym z lubością rozpisywały się media. Otóż, rzeczywiście, metaliczny wodór, wedle obecnej wiedzy powinien być nadprzewodnikiem, tzn. materiałem, w którym – na skutek kwantowych efektów – prąd może płynąć bezoporowo. W filmiku pada określenie ‘Święty Graal fizyki fazy skondensowanej’  (przy okazji: tak się nazywa ta działka, e… tzn. bez Świętego Graala rzecz jasna) w odniesieniu do metalicznego wodoru, ale jest  w tym troszkę uzurpacji. Generalnie, za ów Święty Graal uważa się odkrycie nadprzewodnika, który utrzymywałby swoje własności w warunkach pokojowych. Na razie posiadamy takie materiały działające w temperaturach sporo niższych niż minus 100 stopni Celsjusza, co jest zbyt kłopotliwe np. dla przemysłowych zastosowań – ale to i tak sytuacja nieporównanie lepsza niż dla pierwszej generacji nadprzewodników, wymagającej do działania bez mała zera absolutnego. Wracając do naszego tematu, w istocie metaliczny wodór byłby nadprzewodnikiem prawdziwie wysokotemperaturowym. Tu jednak pojawia się wspomniane ostatnio ‘ale’. Qui pro quo – metaliczny wodór może istnieć tylko pod ekstremalnymi ciśnieniami (notabene: to też dotyczy zeszłorocznych doniesień o nadprzewodzącym siarkowodorze – bardzo zbliżony temat). I tu pojawia się kolejna koncepcja – metastabilność. Metastabilność znaczy tyle, że próbkę wprowadza się w jakiś stan termodynamiczny pod działaniem pewnych zewnętrznych czynników (tu: wysokiego ciśnienia), a po ich ustąpieniu pozostaje ona w tym stanie. Czyli chodzi o sytuację, gdy co prawda wytworzenie metalicznego wodoru wymaga ekstremalnego środowiska,  ale potem można by go przenieść do  znacznie mniej wymagających warunków, bez utraty właściwości. I teraz trzeba to powiedzieć jasno i otwarcie: nie ma obecnie przesłanek, że metaliczny wodór jest metastabilny.  A skoro tak, to na ten moment również mówienie o zastosowaniach jest pewnym nadużyciem. Oczywiście, nie znaczy to że nie należy intensywnie zbadać czy taka metastabilność nie występuje, wręcz przeciwnie  – ale to dopiero zadanie na przyszłość.



  Wszystko to rozgrywa się jednak w pewnym dość specyficznym kontekście. Badania nad metalizacją wodoru podejmuje się tak naprawdę od ponad 80 lat. Za styczniowym doniesieniem kryje się więc już pewna dłuższa historia, ale skupmy się tylko na jej najnowszej odsłonie. W 2011 grupa prof. Eremetsa z Instytutu Maxa Plancka opublikowała już twierdzenia o zaobserwowaniu metalicznego wodoru, które zostały ostro skrytykowane przez grupę prof. Silvery z Harvardu, drugiego dużego gracza w tej dziedzinie oraz… autora obecnego doniesienia (to jego możecie zobaczyć na filmiku). Nie dziwi więc, że teraz role się odwróciły i grupa prof. Eremetsa żwawo demontuje znaczenie najnowszego odkrycia. To akurat bardzo dobrze, a w takiej działce, gdzie techniki eksperymentalne jak i same wyniki pozostawiają spore pole do interpretacji, dyskusja jest jak najbardziej naturalna, potrzebna i rozwojowa. Pikanterii całej sprawie dodał może fakt – dosłownego – wyparowania próbki , na której wykonano ostatnie badania. Z weryfikacją wyników trzeba będzie więc jeszcze trochę poczekać.
  I tak powoli dochodzimy do delikatnych kwestii na styku nauki i społeczeństwa, czyli jak to wszystko zostało opinii publicznej zaprezentowane. Trzeba bowiem sobie zdawać sprawę, że mówimy tu o naukowym sporze ośrodków dla których publikowanie w najbardziej prestiżowych pismach to chleb powszedni – stawka tych utarczek jest jeszcze wyższa. Chodzi o pierwszeństwo odkrycia i zupełnie realną w tym kontekście nagrodę Nobla. Do tego, są to badania bardzo drogie – oczywiście nie aż tak, jak fizyka cząstek, ale jednak fizyka wysokich ciśnień pochłania znaczne nakłady. Nakręcanie medialnej wrzawy wokół tych doniesień nie wydaje się więc przypadkowe. Chodzi o swoisty lobbing. W kontekście Nobla – cóż, kolejka odkrywców pretendujących do nagrody jest długa, a przekonanie opinii publicznej , że stała się świadkiem przełomowego wydarzenia pomaga przesunąć się w niej nieco do przodu. Natomiast w kwestii finansowania, tworzenie pozoru natychmiastowych korzyści płynących z badań zapewne pomaga wywrzeć wrażenie na politykach kontrolujących nakłady na naukę. Oraz komisjach grantowych. Oczywiście buduje też prestiż i pozycję zarówno pewnych tematów badawczych jak i zajmujących się nimi ośrodków, co przekłada się na rozpoznawalność , napływ najlepszych kandydatów itd. Krótkofalowe korzyści z hype’u są więc oczywiste. Ale…
  Ale ta erupcja medialnego entuzjazmu wywarła na mnie, mówiąc delikatnie, nie do końca pozytywne wrażenie. Cała sytuacja przypomniała mi od razu grafenowe szaleństwo sprzed paru lat. Też słyszeliśmy o materiale przyszłości, który zrewolucjonizuje elektronikę, medycynę i co tam jeszcze. Każdy szanujący się eksperymentator musiał coś z grafenem pomierzyć. Jest nawet historia z działki metalizacji wodoru: jedną z pośrednich faz odkrytych w tamtym czasie opisywano jako ‘grafeno-podobną’. Nawet w Polsce próbowano czarować perspektywą masowej produkcji grafenu – chociaż kto niby miałby go od nas kupować, kiedy zachód ma już swoje źródła, a rodzimego, innowacyjnego przemysłu elektronicznego brak? Z perspektywy badań podstawowych grafen oczywiście nauczył nas bardzo wiele (prosty układ do testowania dwuwymiarowej relatywistycznej mechaniki kwantowej – mniam!). No ale gdzie jest dziś ten grafen? Świata nie zmienił. Wielkie koncerny może spożytkują go na kolejnej generacji procesory, może pojawi się prędzej czy później w jakiś powszechnych zastosowaniach – ale widać już, że to będzie ewolucja, nie rewolucja. I tak się więc zastanawiam – jak to wygląda z perspektywy szarego zjadacza chleba? Czy aby nie przekłada się to tylko na zawiedzione nadzieje? Czy nie kiełkuje w myśl, że wszystkie te ‘odkrycia’ o kant wiadomo czego rozbić, po prostu kolejna podpucha od jajogłowych dybiących na publiczną kasę? A jak mówię kolejna – to naprawdę kolejna. Bo takich historii przetoczyło się przez ostatnie dekady dużo więcej. Szał na nano-technologię koło 2000 roku. A o biologii to lepiej nie wspominać – komórki macierzyste, terapie genetyczne, rozszyfrowanie genomu… Wszystkie te skądinąd niezmiernie ważne badania, które jednak wdarły się w wyobraźnię społeczną obiecując nowy, wspaniały świat. Owszem, one procentują gdzieś w tle i umożliwiają rzeczy niewyobrażalne wcześniej – ale świata jakościowo nie zmieniły. Żaden tam game-changer. Dlatego, obserwując medialną akcję zatytułowaną ‘wodór metaliczny’ mam tak mieszane uczucia.
  Tylko co w zamian? Nie chwalić się? Nie przybliżać tego społeczeństwu? Szkopuł w tym, że przez ostatnie dekady z informowaniem o nauce stało się mniej więcej to samo co z ideałami liberalnej demokracji. To znaczy: chwalebne motywacje i obiektywnie pożądane rozwiązania pomieszały się z bieżącą grą interesów i w jakiś stopniu wypaczyły. Bo przecież to ważne, żeby społeczeństwo informować o nauce. Żeby wyniki badań nie zamykały się w akademickich czterech ścianach. Ludzie powinni wiedzieć, że ich podatki idą na coś ważnego. Ba – powinni mieć świadomość naukowych osiągnięć, żeby mieć jakieś poznawcze oparcie w odbiorze świata. I aby młodzi-zdolni chcieli dokładać się do postępu, a nie wybierali swoje kariery jedynie z merkantylnych pobudek. Tylko że, jak już wspomniałem, nauka – a zwłaszcza ta określana mianem ‘competitive science’ – to świat ostrej konkurencji o środki i prestiż. Przez co misja oświecania społeczeństwa dość gładko połączyła się z ugrywaniem pod siebie medialnej uwagi. Ryzyko merytorycznych nadużyć nie jest tu co prawda problemem – weryfikacja odtwarzalności wyników to żelazna zasada tego światka – ale tworzenie medialnej zasłony dymnej już tak. Wydaje mi się, że roztaczanie przed laikami świetlanych perspektyw rychłego wdrożenia nowych odkryć to pewne nadużycie. Mamienie wizjami, o których wiadomo z góry, że są wysoce niepewne i obwarowane zbyt licznymi ‘ale’. To ma swoje skutki – ukuto nawet termin solucjonizm, czyli wywoływanie hurra-optymistycznego przekonania, że różne światowe problem znikają wraz ze stworzeniem (albo nawet jedynie zaproponowaniem…) odpowiedniej technologii. Niestety, to tak prosto nie działa. Dziś - bardziej niż dekadę temu - widać, że nauka i technologia nie uczyniły naszego życia jednoznacznie przyjemniejszym i bezpieczniejszym, a na pewno nie prostszym. Oczywiście, że nauka potrzebuje pewnej dozy pionierskiego romantyzmu i ambitnych, dalekosiężnych celów. Jednak, wzbudzanie nadziei na wielką zmianę raz po raz w końcu musiało odbić się czkawką – i kto wie, czy właśnie dziś nie obserwujemy wielkiego odwrotu od naukowego postrzegania świata, będącego w jakimś stopniu pokłosiem tych wciąż zawodzonych nadziei.
  Bo nie ma wątpliwości, że trwa wzmożenie irracjonalnych prądów. Może te wszystkie ruchy anty-szczepionkowe, pseudo-ekologia, neo-znachorstwo czy nawet ‘fizyka smoleńska’ to jakiś odpowiednik politycznych  szowinizmów, tych wszystkich ‘trumpizmów’ i ‘naszyzmów’ (od naszości…). Jeszcze jeden wariant pokazywania f… figi instytucjom i hierarchiom? Dziwnie tak patrzeć jak antyintelektualne nurty szerzą się w najlepsze nowymi kanałami komunikacji, których istnienie samo w sobie świadczyć powinno o sile naukowej refleksji. Lecz prawie nikomu to przeszkadza – tak jak nie przeszkadza korzystać ze swobód obywatelskich by wybierać do władzy niechętnych tymże swobodom. Mam takie wrażenie, że ludzie masowo odrzucili refleksję o sobie i świecie na rzecz uproszczonych, o ile w ogóle nie prostackich odpowiedzi. I tak się zastanawiam czy cykliczne naukowe hype’y nie dorzuciły swojej cegiełki do tego rosnącego muru pogardy wobec dzielenia włosa na czworo. Ile to doniesień o cudownych rozwiązaniach rozmyło się już w niebycie? Ile to razy świat miał się już zmienić na lepsze? Czy filmik taki jak ten tu przytoczony czegoś jeszcze uczy i na coś ważnego wskazuje, czy dokłada się już tylko do zmęczenia niespełnionymi obietnicami? Może ludzie zwracają się ku najmniej wiarygodnym źródłom, nie tyle z niechęci do wiedzy, ale dlatego, że już jakoś zawiedli się na systemie oficjalnych instytucji i naukowych stopni. ‘Bo wszyscy kłamią’ – w domyśle: obiecują, a nie dają.
  Cóż, świat ma z pewnością poważniejsze problemy niż nieco zbyt nachalna autopromocja kilku ambitnych badaczy, ale zastanawiająca jest ta zbieżność wspomnianych procesów z kondycją świato-systemu.  Trudno stwierdzić, czy odbijają się tu tylko globalne procesy, czy stąd właśnie biorą swoje częściowe źródło. Na wielką reformę świata nauki się nie zanosi, na jakąś pogłębioną autorefleksję również nie. Zresztą, społeczne zmęczenie materiału, choć dziś już lepiej widoczne, jeszcze długo nie zagrozi gospodarczym korzyściom z łożenia na badania – a więc i pozycji samej nauki. Przynajmniej w cywilizacyjnym centrum zachodu, bo u nas, na peryferiach, gdzie związki między postępem a dobrobytem traktuje się dość luźno i umownie – sprawy szybko mogą przybrać radykalny obrót. Jednak… Jednak… Historia zna czasy cywilizacyjnego regresu, a one od czegoś się przecież zaczynały. Tak czy inaczej, metaliczny wodór jeśli nie wpisze się nawet w annały postępu, to w ducha czasów post-prawdy wpisał się już z pewną nawiązką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz