Wracamy do tematu metalicznego wodoru, ale teraz przyjrzymy się jak to społeczeństwu zostało przekazane. Czyli o nakręcaniu medialnego hype'u, noblowskim lobbingu, grafenowym szale, zmęczeniu solucjonizmem i czy aby nauka sama nie dokłada się do wzmożenia irracjonalnych prądów.
Wszystko to rozgrywa się jednak w pewnym dość specyficznym
kontekście. Badania nad metalizacją wodoru podejmuje się tak naprawdę od ponad
80 lat. Za styczniowym doniesieniem kryje się więc już pewna dłuższa historia,
ale skupmy się tylko na jej najnowszej odsłonie. W 2011 grupa prof. Eremetsa z
Instytutu Maxa Plancka opublikowała już twierdzenia o zaobserwowaniu
metalicznego wodoru, które zostały ostro skrytykowane przez grupę prof. Silvery
z Harvardu, drugiego dużego gracza w tej dziedzinie oraz… autora obecnego
doniesienia (to jego możecie zobaczyć na filmiku). Nie dziwi więc, że teraz
role się odwróciły i grupa prof. Eremetsa żwawo demontuje znaczenie najnowszego
odkrycia. To akurat bardzo dobrze, a w takiej działce, gdzie techniki
eksperymentalne jak i same wyniki pozostawiają spore pole do interpretacji,
dyskusja jest jak najbardziej naturalna, potrzebna i rozwojowa. Pikanterii
całej sprawie dodał może fakt – dosłownego – wyparowania próbki , na której
wykonano ostatnie badania. Z weryfikacją wyników trzeba będzie więc jeszcze
trochę poczekać.
I tak powoli dochodzimy do delikatnych kwestii na styku
nauki i społeczeństwa, czyli jak to wszystko zostało opinii publicznej
zaprezentowane. Trzeba bowiem sobie zdawać sprawę, że mówimy tu o naukowym
sporze ośrodków dla których publikowanie w najbardziej prestiżowych pismach to
chleb powszedni – stawka tych utarczek jest jeszcze wyższa. Chodzi o
pierwszeństwo odkrycia i zupełnie realną w tym kontekście nagrodę Nobla. Do
tego, są to badania bardzo drogie – oczywiście nie aż tak, jak fizyka cząstek,
ale jednak fizyka wysokich ciśnień pochłania znaczne nakłady. Nakręcanie
medialnej wrzawy wokół tych doniesień nie wydaje się więc przypadkowe. Chodzi o
swoisty lobbing. W kontekście Nobla – cóż, kolejka odkrywców pretendujących do
nagrody jest długa, a przekonanie opinii publicznej , że stała się świadkiem
przełomowego wydarzenia pomaga przesunąć się w niej nieco do przodu. Natomiast
w kwestii finansowania, tworzenie pozoru natychmiastowych korzyści płynących z
badań zapewne pomaga wywrzeć wrażenie na politykach kontrolujących nakłady na
naukę. Oraz komisjach grantowych. Oczywiście buduje też prestiż i pozycję
zarówno pewnych tematów badawczych jak i zajmujących się nimi ośrodków, co
przekłada się na rozpoznawalność , napływ najlepszych kandydatów itd.
Krótkofalowe korzyści z hype’u są więc oczywiste. Ale…
Ale ta erupcja medialnego entuzjazmu wywarła na mnie, mówiąc
delikatnie, nie do końca pozytywne wrażenie. Cała sytuacja przypomniała mi od
razu grafenowe szaleństwo sprzed paru lat. Też słyszeliśmy o materiale
przyszłości, który zrewolucjonizuje elektronikę, medycynę i co tam jeszcze.
Każdy szanujący się eksperymentator musiał coś z grafenem pomierzyć. Jest nawet
historia z działki metalizacji wodoru: jedną z pośrednich faz odkrytych w
tamtym czasie opisywano jako ‘grafeno-podobną’. Nawet w Polsce próbowano
czarować perspektywą masowej produkcji grafenu – chociaż kto niby miałby go od
nas kupować, kiedy zachód ma już swoje źródła, a rodzimego, innowacyjnego
przemysłu elektronicznego brak? Z perspektywy badań podstawowych grafen
oczywiście nauczył nas bardzo wiele (prosty układ do testowania dwuwymiarowej
relatywistycznej mechaniki kwantowej – mniam!). No ale gdzie jest dziś ten
grafen? Świata nie zmienił. Wielkie koncerny może spożytkują go na kolejnej
generacji procesory, może pojawi się prędzej czy później w jakiś powszechnych
zastosowaniach – ale widać już, że to będzie ewolucja, nie rewolucja. I tak się
więc zastanawiam – jak to wygląda z perspektywy szarego zjadacza chleba? Czy
aby nie przekłada się to tylko na zawiedzione nadzieje? Czy nie kiełkuje w myśl,
że wszystkie te ‘odkrycia’ o kant wiadomo czego rozbić, po prostu kolejna
podpucha od jajogłowych dybiących na publiczną kasę? A jak mówię kolejna – to
naprawdę kolejna. Bo takich historii przetoczyło się przez ostatnie dekady dużo
więcej. Szał na nano-technologię koło 2000 roku. A o biologii to lepiej nie
wspominać – komórki macierzyste, terapie genetyczne, rozszyfrowanie genomu…
Wszystkie te skądinąd niezmiernie ważne badania, które jednak wdarły się w
wyobraźnię społeczną obiecując nowy, wspaniały świat. Owszem, one procentują gdzieś
w tle i umożliwiają rzeczy niewyobrażalne wcześniej – ale świata jakościowo nie
zmieniły. Żaden tam game-changer. Dlatego, obserwując medialną akcję
zatytułowaną ‘wodór metaliczny’ mam tak mieszane uczucia.
Tylko co w zamian? Nie chwalić się? Nie przybliżać tego
społeczeństwu? Szkopuł w tym, że przez ostatnie dekady z informowaniem o nauce
stało się mniej więcej to samo co z ideałami liberalnej demokracji. To znaczy:
chwalebne motywacje i obiektywnie pożądane rozwiązania pomieszały się z bieżącą
grą interesów i w jakiś stopniu wypaczyły. Bo przecież to ważne, żeby
społeczeństwo informować o nauce. Żeby wyniki badań nie zamykały się w
akademickich czterech ścianach. Ludzie powinni wiedzieć, że ich podatki idą na
coś ważnego. Ba – powinni mieć świadomość naukowych osiągnięć, żeby mieć jakieś
poznawcze oparcie w odbiorze świata. I aby młodzi-zdolni chcieli dokładać się
do postępu, a nie wybierali swoje kariery jedynie z merkantylnych pobudek. Tylko
że, jak już wspomniałem, nauka – a zwłaszcza ta określana mianem ‘competitive science’
– to świat ostrej konkurencji o środki i prestiż. Przez co misja oświecania
społeczeństwa dość gładko połączyła się z ugrywaniem pod siebie medialnej
uwagi. Ryzyko merytorycznych nadużyć nie jest tu co prawda problemem – weryfikacja
odtwarzalności wyników to żelazna zasada tego światka – ale tworzenie medialnej
zasłony dymnej już tak. Wydaje mi się, że roztaczanie przed laikami świetlanych
perspektyw rychłego wdrożenia nowych odkryć to pewne nadużycie. Mamienie
wizjami, o których wiadomo z góry, że są wysoce niepewne i obwarowane zbyt
licznymi ‘ale’. To ma swoje skutki – ukuto nawet termin solucjonizm, czyli wywoływanie
hurra-optymistycznego przekonania, że różne światowe problem znikają wraz ze
stworzeniem (albo nawet jedynie zaproponowaniem…) odpowiedniej technologii.
Niestety, to tak prosto nie działa. Dziś - bardziej niż dekadę temu - widać, że
nauka i technologia nie uczyniły naszego życia jednoznacznie przyjemniejszym i
bezpieczniejszym, a na pewno nie prostszym. Oczywiście, że nauka potrzebuje
pewnej dozy pionierskiego romantyzmu i ambitnych, dalekosiężnych celów. Jednak,
wzbudzanie nadziei na wielką zmianę raz po raz w końcu musiało odbić się
czkawką – i kto wie, czy właśnie dziś nie obserwujemy wielkiego odwrotu od naukowego
postrzegania świata, będącego w jakimś stopniu pokłosiem tych wciąż zawodzonych
nadziei.
Bo nie ma wątpliwości, że trwa wzmożenie irracjonalnych
prądów. Może te wszystkie ruchy anty-szczepionkowe, pseudo-ekologia,
neo-znachorstwo czy nawet ‘fizyka smoleńska’ to jakiś odpowiednik
politycznych szowinizmów, tych
wszystkich ‘trumpizmów’ i ‘naszyzmów’ (od naszości…). Jeszcze jeden wariant pokazywania
f… figi instytucjom i hierarchiom? Dziwnie tak patrzeć jak antyintelektualne nurty
szerzą się w najlepsze nowymi kanałami komunikacji, których istnienie samo w
sobie świadczyć powinno o sile naukowej refleksji. Lecz prawie nikomu to
przeszkadza – tak jak nie przeszkadza korzystać ze swobód obywatelskich by
wybierać do władzy niechętnych tymże swobodom. Mam takie wrażenie, że ludzie
masowo odrzucili refleksję o sobie i świecie na rzecz uproszczonych, o ile w
ogóle nie prostackich odpowiedzi. I tak się zastanawiam czy cykliczne naukowe
hype’y nie dorzuciły swojej cegiełki do tego rosnącego muru pogardy wobec
dzielenia włosa na czworo. Ile to doniesień o cudownych rozwiązaniach rozmyło
się już w niebycie? Ile to razy świat miał się już zmienić na lepsze? Czy
filmik taki jak ten tu przytoczony czegoś jeszcze uczy i na coś ważnego
wskazuje, czy dokłada się już tylko do zmęczenia niespełnionymi obietnicami? Może
ludzie zwracają się ku najmniej wiarygodnym źródłom, nie tyle z niechęci do
wiedzy, ale dlatego, że już jakoś zawiedli się na systemie oficjalnych
instytucji i naukowych stopni. ‘Bo wszyscy kłamią’ – w domyśle: obiecują, a nie
dają.
Cóż, świat ma z pewnością poważniejsze problemy niż nieco
zbyt nachalna autopromocja kilku ambitnych badaczy, ale zastanawiająca jest ta
zbieżność wspomnianych procesów z kondycją świato-systemu. Trudno stwierdzić, czy odbijają się tu tylko
globalne procesy, czy stąd właśnie biorą swoje częściowe źródło. Na wielką
reformę świata nauki się nie zanosi, na jakąś pogłębioną autorefleksję również nie.
Zresztą, społeczne zmęczenie materiału, choć dziś już lepiej widoczne, jeszcze
długo nie zagrozi gospodarczym korzyściom z łożenia na badania – a więc i
pozycji samej nauki. Przynajmniej w cywilizacyjnym centrum zachodu, bo u nas,
na peryferiach, gdzie związki między postępem a dobrobytem traktuje się dość luźno i
umownie – sprawy szybko mogą przybrać radykalny obrót. Jednak… Jednak… Historia
zna czasy cywilizacyjnego regresu, a one od czegoś się przecież zaczynały. Tak
czy inaczej, metaliczny wodór jeśli nie wpisze się nawet w annały postępu, to w
ducha czasów post-prawdy wpisał się już z pewną nawiązką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz