sobota, 25 marca 2017

Antychryst wiosenny

  Słońce zawisające nisko nad horyzontem nagle sprawia, że wszystko jakby zatrzymuje się, uchwycone w nierealnym blasku. Stop-klatka z wielkiej eksplozji, wyrazista, prześwietlona, bezczasowa. Każdy szczegół widać dokładniej. Trawy, załamane i zasuszone jeszcze, drzewa wciąż chropowate i nagie. Wszystko przyczajone i wyczekujące. I wtedy ta myśl, cytat: natura jest kościołem szatana.
  Czemu pierwszy dzień wiosny przypomniał mi Antychrysta von Triera? Jakkolwiek ryzykownie to zabrzmi – lubię ten film. Oczywiście nie za mizoginiczną fabułę, Willema Dafoe z kołem szlifierskim w nodze a już na pewno nie za genitalne okaleczenia (wysoko w rankingu tego, czego ‘odzobaczyć’ się już nie da). Zawsze jednak czułem, że jeśli odrzucić z tej historii tę pewną dozę – jak by to nazwać? – efekciarstwa, zostaje z niej coś znacznie ciekawszego. Coś co spina ją w sensowną całość, niczym ciemne drewno, na którym dopiero wymalowana bluźnierczą ikonę. Coś unoszącego się w całej atmosferze tego filmu, czego wspomniany cytat jest chyba najpełniejszym wyrazem. I zarazem to coś co – heh – tak bardzo rezonuje z… wiosną.
  Tym czymś jest groza natury – ale nie w sensie sentymentalnego wrażenia potęgi, jakie tam może wywołuje burza czy górska grań. Jest to groza organiczna i osobista, zakorzeniona w samej biologii, w samej obecności życia. To groza pewnej całości, pewnego systemu jaki natura stanowi. Groza jej metody przetrwania i samoodtwarzania. Groza siły, która nie będąc ani celową ani rozumną, zarazem zachowuje się jakby realizowała swe dążenia w sposób przemyślany – lecz posługując się przy tym środkami spoza ludzkich kategorii dobra i zła. Siła, która nie zna umiaru, ani skrupułów, ani litości – a podtrzymuje się na przyroście i zgubie milionów mniej lub bardziej samoświadomych istot. Siła, która jako byt wyodrębniony i nazywalny istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni – jest bowiem sumą nieprzeliczonych zdarzeń i procesów. I może właśnie dlatego, że tak naprawdę istnieje i ukonkretnia się tylko w ludzkim umyśle, z taką bezwzględnością egzorcyzmuje ją człowiek ze swego bezpośredniego doświadczenia. Kultura i cały skrojony pod nas, ‘cywilizowany’ świat to próba wydarcia naturze przestrzeni materialnej i mentalnej. Człowiek czyni tak od stuleci, łudząc się, że tym samym wyzwala też siebie spod jej władania. Oczywiście, jest to beznadziejne samo-oszustwo. Zasze, prędzej czy później skazane na klęskę. Przez starość, przez chorobę, albo i przez wahnięcie hormonów - wciąż  i wciąż choć ta ślepa siła co ma już niby istnieć tylko poza nami, odzywa się w nas na powrót.
  Takie przesłanie emanuje z filmu von Triera, ale żeby pojąć całą jego przemyślność, trzeba też spojrzeć odpowiednio na człowieka. Na co dzień żyjemy w świecie, który nazywam arystotelesowskim. Arystoteles, obserwując składnię języka, próbował usystematyzować  wszelkie byty poprzez cechy, którymi można je opisać. Kategorie które wyodrębnił – tyleż nudnawe, co zdroworozsądkowe – brzmią dziś jak apoteoza powierzchownego pojmowania świata. Jednak w jakiś sposób odbija się w nich podstawowa ludzka umysłowość – a jeśli nie umysłowość w ogóle to przynajmniej umysłowość człowieka europejskiego, przez arystotelizm zawsze kulturowo dotkniętego, choćby zupełnie nieświadomie. System ten odbija jakiś techniczny, elementarny aspekt poznania, sposób w jaki nawigujemy wśród napotkanych bytów – a przynajmniej nasze głębokie pragnienie by tak się dało. Tak więc świat arystotelesowski, to świat bodźców i bytów skrojonych na naszą miarę, w sensie ich proporcjonalności dla naszej percepcji.
  Jako gatunek od wieków formowaliśmy materialną rzeczywistość tak by możliwie dokładnie odpowiadała ramom naszych wyobrażeń i potrzeb. Ergonomizacja przestrzeni i specjalizacja działań, automatyzacja codzienności. Niesamowite, jak współczesne miasto, jako forma przetworzenia przestrzeni, odbija ludzką umysłowość. Te proste podziały, te wyróżnione strefy. Tu się chodzi, tu się jeździ, tu się czeka a tu przechodzi. Tam kupujesz ziemniaki, a tu buty. Witryna, witryna, przejście między blokami. Wszechobecne kąty proste, przestrzeń pocięta i podzielona na boksy. Łatwa do zapamiętania organizacja, stworzona przez ludzi i dla ludzi – a więc obdarzona sensem. Bo wszystko to idzie dużo dalej. Wytworzony ludzką ręką materialny świat ma też dla ludzi intencjonalny sens. Nie musisz wiedzieć jak działa zamek, by otworzyć drzwi. Ani wyobrażać sobie budowy włącznika, by zaświeci lampę. Złożona całość opakowana w intencjonalny sens pozostaje całkowicie niewidoczna, zakryta i niezauważalna, usunięta z pola widzenia. Tego łaknie nasza percepcja – prostych kategorii. Doprowadziliśmy do tego, że na co dzień korzystając z wysoce złożonych wytworów możemy nie poświęcać ich działaniu praktycznie żadnej uwagi. Narzędziowy sens jaki mają te przedmioty dla nas całkowicie przesłania pytanie o ich ‘wnętrze’, o konstrukcję i zasadę działania. A pośrednio – o głębsze znaczenie.
  Skoro więc tak szczelnie otoczyliśmy się tym ugładzonym, arystotelesowskim światem, nic dziwnego, że projektujemy takie myślenia na wszystkie inne dziedziny. Na nasze wzajemne relacje, na nasz los. Szufladkowanie, stereotypy, memetyczne kody… Wszystko to mentalne próby przeniesienia naszego łaknienia prostej kategoryzacji na psychologiczny poziom. Wszystko to jedynie wyraz dogłębnie ludzkiego dążenia do minimalizacji poznawczego wysiłku. I to samo wreszcie czynimy z wyobrażeniem o własnym losie, spodziewając się, że kilka prostych zasad i powtarzalność codziennych rytuałów przyniesie długie i dostatnie życie.
  Ten arystotelesowski świat miał już wiele różnorakich odsłon. Nauka, mitologia, taka czy inna religia – nie ważne co organizuje ludzkie wyobrażenia, nasze umysły nie dbają o obiektywną prawdę. Pragną jedynie ram, które pozwolą posegregować wrażenia. W tym sensie – i tu powoli wracamy do von Triera – mieszkańcy arystotelesowskiego świata tworzą kościół. Stanowią wspólnotę wyznawców kategorii, wiernych rozumowemu rozbiciu świata na wygodne fragmenty. Jest to kościół wierzących w poznawalność, w pewną racjonalność rzeczywistości – ale w ogólniejszym, pozanaukowym sensie. Chodzi właśnie o współmierności świata do człowieka (łacińskie ‘ratio’ ma również w swym w źródłosłowie miarę). To jest nasz odruch, nasz modus operandi. Może nawet to jest konieczność, bo tylko tak na dłuższą metę możemy w ogóle poruszać się w rzeczywistości. I może to też powód, dla którego filozofie odrzucające współmierność nas wobec świata zawsze pozostawały niszowe.
  Tylko, czy aby natura, czy świat rzeczywiście wie, że ma się przykrajać do ludzkiej percepcji? Kategoryzacja, która zrodziła się z zanurzenia w naturze, narzędziowość z jaką traktujemy obrastające nas życie – to zdradliwe uproszczenia wobec przebiegłej złożoności. Jajko jest tylko pokarmem, póki nie znajdziemy w nim zarodka – albo nie okaże się zbukiem. W obu przypadkach – samo życie. Orzech podobnie – chyba, że ubiegły nas larwy, albo, wyrzucony bezwiednie, nie wypuści pędów spod kompostu. Albo krwawa plamka przyczajona w fałdach surowego fileta, przypominająca co naprawdę trzymamy w ręku. Łatwo natura rozsadza ten świat kategorii, łatwo go ośmiesza. Tak więc to właśnie kościół wyznawców współmierności von Tier przeciwstawia naturze. Bo natura żadnej współmierności wobec człowieka nie zna i nie gwarantuje. Jest domeną metafizycznego i teleologicznego chaosu, który włada indywidualnym losem. Przypadkowe zrządzenia, nadmiar czynników nad którymi nie można zapanować. Dzieci giną, szaleństwo dojrzewa, każda zdolna do podziału komórka może przemienić się w raka. Jedno tąpnięcie, jedna iskra potrafi pochłonąć całe ekosystemy z dnia na dzień. Drapieżnik mordując swą ofiarę, prócz jednostkowego bytu gasi cały mikrobiotyczny wszechświat jaki żyje w niej i na niej. Tysiąc ziaren musi paść na ziemię by kilka wzrosło i obrodziło kolejnym tysiącem. A rozkładające się w zaroślach szczątki wybuchają robaczą obfitością nowego istnienia. To jest właśnie to pulsujące jądro metafizycznej grozy, namacalne pod wilgotną, butwiejącą zasłoną przetrwania. Nieogarnięta złożoność i nieludzka, uparta bezcelowość.
  Dobry horror to taki, przez który rzeczywistość choć przez chwile wyda nam się naruszona, zda się woalem, za którym kryje się coś nieznanego i niepokojącego. Von Trier sięga właśnie za tę kotarę, którą my, ludzie współcześni, opatuliliśmy się wyjątkowo ciasno. Kotarę pseudo-ucywilizowanego życia. Chcemy jednak czy nie, natura przerasta nasz świat. Natura jako statystyczne przetrwanie, ze wszystkimi jego niepewnymi konsekwencjami dla indywiduów. Natura jak wszystko to co wyparliśmy z jasnych ulic oświeconego rozumu do kanałów i nieużytków naszej podświadomości.
  Gdy więc jeden z pierwszych cieplejszych dni łechta promieniami te zasuszone skwery i klomby, pełne jeszcze liści butwiejących po poprzedniej zimie…  Gdy z dawna niewyczuwalny, gnilny zapaszek ulatnia się znów żwawiej z gruntu, wieszcząc, że już niedługo podążą za nim pierwsze źdźbła przebudzonej trawy…  Gdy tak jadę przez miasto obserwując jak życie niedługo znów zacznie napierać na każdą chodnikową szczelinę, zagarniać każdy zapomniany nieużytek i pchać się pączkami, kłączami, liśćmi, pyłkami i larwami w przestrzeń, którą uzurpujemy sobie jako własną… To tak myślę, że cały ten spektakl wypierania i pochłaniania jawi się jakimś absurdalnym nadmiarem, jakimś nużącym naddatkiem nad swoją własną wartością. Tak – światło budzi odruch zwierzęcej ulgi węszącej lepszy czas pośród kolejnej biotycznej erupcji. Lecz mrowiąca świadomość wyrajającego się wokół życia, jakiś pierwotniaków wysysających się i dzielących intensywniej w przydrożnych kałużach i gryzoni gżących się w ścianach działkowych altanek wraz z nastaniem dni długich… Świadomość tego poruszenia, tumultu jakiegoś wszechobecnego, który zaraz eksploduje w powietrzu, w wodzie i na ziemi i już rozpyla swe gazy, już gęstnieje, choć jeszcze, jeszcze przez chwilę się wstrzymuje… Ta świadomość nuży. Nuży jak zbyt długa, nieodrobiona lekcja. Którą usilnie próbuje się pojąć w tej krótkiej chwili wielkiego wszechblasku, jakby to naprawdę był wybuch wstrzymany na moment złośliwą bądź litościwą ręką – ale właśnie: tylko na chwilę.


Żołędzie spadały na dach. Spadały i spadały. Ginęły. Zrozumiałam, że całe piękno Edenu wyrosło na odrażającej prawdzie.
Antychryst, von Trier

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz