środa, 22 lutego 2017

Impresja nihilistyczna, części I-szej ciąg dalszy




Za tą zasłoną która płonie, uparcie żyliśmy - owady
Wierzące w trajektorie komet, w siebie, w pomyślne gwiazd układy
Teraz ten paluch nas rozdusi jak wszy schwytane w światła smudze
I gwiazd posypią się okruchy, by schnąć na proch w tej centryfudze
W tym wirze my, już proch znikomy, skorupki krabów, planet, jajek
Ziemia porosła w nocny płomyk, jaki przeważnie próchno daje
Krążymy w osypisku gwiazd, dwa niewidoczne ziarnka soli
I ginie świat, a nas, a nas
Tych kilka małych miejsc wciąż boli
J. Kaczmarski, 'Wariacje dla Grażynki'

Trzeba mieć w sobie chaos by porodzić gwiazdę tańczącą
F. Nietzsche, 'Tako rzecze Zaratustra'

  Pięćset milionów lat pustki – kto to pojmie? Osamotnione drobiny równomiernie wypełniające zimny i ciemny wszechświat. Nierozświetlany niczym – tylko twarde promieniowanie i mikrofalowy wiatr przebiegają martwą przestrzeń ginącym echem jej narodzin. Nicość niewyobrażalna i pojmowalna zarazem. Nie tak już abstrakcyjna jak ta pierwotna, pozaczasowa, ale właśnie taka prawie osiągalna workowym rozumkom – nicość trwająca i przestrzenna, a jednak rozdęta do pozazmysłowych rozmiarów. Pusta, nieogarnięta przestrzeń i tylko mgiełka statycznej materii – rzadkiej, ulotnej, nieistotnej. Pięćset milionów niezmiennych, bezświetlnych lat, jakich nie spłodziłaby najczarniejsza z workowych wyobraźni. Bezmiar czasu, wobec którego cierpnie i wzdryga się, rozpada i starzeje wszystko co skończone. Nieme, niewidzialne szaleństwo samotnego bytu, pozbawionego świadków swego trwania.
  Gdyby istniał jakiś konstruktor wszechświatów – co workom popierdującym nazbyt łatwo sobie wyobrazić, gdyż ciągłe stłoczenie w stadzie wszędzie każe im widzieć sprawczość intencjonalną – zapewne zbrzydziłby się takiego wyniku i znudziwszy czekaniem, odrzuciłby go jako nieudany. Może tak było, może już tkwimy na śmietniku wszech-stworzenia, jak poczerniała, przedwcześnie prześwietlona klisza. Lecz i w tej pustce, w tej ciemności, w tym rozrzedzonym, zobojętniałym ‘niemal-niczym’, dzieje się ruch jakiś. Powolny, niezauważalny, beznadziejnie słaby wobec bezmiaru martwej przestrzeni. Rozproszona materia, porosła niczym pleśń na krystalicznej nicości, równie niepewnie i nieznacznie – ale jednak marszczy się, zbiera i rozrasta. Katatoniczne eony mijają, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach zobojętniałe cząstki ściągają ku sobie najwątlejszą ze swych sił. Jedyne zaś co podtrzymuje ów ruch znikomy to subtelna niedoskonałość z jaką rozproszył materię jej wybuch pierwotny. Bowiem, choć dawno już chaos prapoczątku zgasł w czarnym rozdęciu przestrzeni – zdążył jeszcze odbić swój ślad w wątłej materii. Ślad, jaki cofające się wody zostawiają za sobą – brud osadzony to gęściej to rzadziej. W tych nierównościach nieznacznych, w tym zbrukaniu pierwotnym, zapisał się zaczyn przyszłego wszechświat. Obojętny gaz, u zarania rozproszony bezładnie, przez miliony lat miał teraz ściągać ku sobie i gęstnieć w przezroczyste obłoki. Mikroskopowe drobiny skazane by przemierzać bezkresną przestrzeń w nieskończenie powolnej, grawitacyjnej pokucie za niechlujstwo aktu stworzenia.
  Lecz i ten czas ciemny wreszcie zbliżył się ku końcowi. Oto wszechświat wypełniły już splątane, monstrualne mgławice najprostszego z gazów, wirujące w absolutnej ciszy i ciemności. Obłoki wodoru zgęstniały, a w sercu nich materia zbiła się w krystaliczne struktury, trzeszczące pod swym własnym, narastającym naporem. Bezgłośne tąpnięcie, gdy naraz odrywają się z nich elektrony w nadprzewodzącym pędzie i materia upycha się jeszcze ciaśniej. Lecz wciąż to za mało, bo im gęściej cząstki upakowane, tym miażdżąca je siła jeszcze bezwzględniej ściska… I oto, i oto… Ta pierwsza chwila, gdy gdzieś pod naciskiem kwintylionów kilogramów, przytłoczone same sobą, a wbrew najpotworniejszemu odpychaniu, pierwsze jądra przekroczyły swą korpuskularną odrębność. Gdzieś pośród nieprzeniknionej ciemności, pod tytanicznym naporem rozgorzało światło nuklearnej fuzji. Protony zlewały się ze sobą, zapalające inne wokoło, jakby materia nie mogąc znieść już swego własnego nagromadzenia, jeszcze raz pęknąć zapragnęła na wzór prapoczątku wszechrzeczy. I w tej niepochamowanej furii zrzucenia swej jednostkowej postaci cząstki uwalniały zaklętą w nich niegdyś, pradawną energię. A światło to, od eonów niewidziane - z rykiem tyleż wszechpotężnym co w próżni niesłyszalnym zupełnie – wyrwało się z serca narodzonej gwiazdy i wdarło w ociemniały wszechświat, by na powrót przemierzać jego bezkresy.
  Lecz był to już innych wszechświat niż ten zapamiętany z początku. Rozleglejszy, zimniejszy, w którym materia uformowała swoje skupiska oddzielone parsekami pustki. W takich to właśnie niezmierzonych przestrzeniach, rozpuchłych na setki tysięcy lat świetlnych, zapaliła się ta pierwsza z gwiazd. A gdy promienie jej rozbiegły się, by szukać krańców przestrzeni, kolejne z mgławic zapadały się w sobie i wybuchały uwolnionym światłem. Gdzie i kiedy to było? W którym z nieistniejących jeszcze gwiazdozbiorów zaczęła się ta migotliwa rewia? Nie ważne, nie dojdą już do tego worki popierdujące, w niebo nocne wpatrzone z tęskną zachłannością. Dobiegło końca pół miliarda lat beznadziejnego oczekiwania. Czarna klisza wszechświata, ślepa i wypalona z pozoru, naraz wywołała się sama, odsłaniając utrwalony w niej obraz.
  Gwiazdy… Rozżarzone potwory, tak masywne, że nie one przemierzają przestrzeń, a przestrzeń pod nimi się ugina. Uwięzłe w obrotach, tańczące pośród umilkłej nicości zawiłe, milion-letnie układy. Jedne gasnące cicho, zapadające się w milczenie stygnących karłów, inne ginące w wszechpotężnych eksplozjach, pochłaniając i wypalając galaktyczne połacie. Świetlne echa najdawniejszych z tych kosmicznych wygibasów przemierzają po dziś dzień bezkres czasu. Wielkie jest szyderstwo gwiazd, gdy tak łypią z otchłani przeszłości na znikomości worków popierdujących – gdy te w przebłysku samoświadomości w nocne niebo spojrzą.
  A jednak gwiazdy rozjarzone w swych galaktycznych skupiskach to wciąż jakby tylko nakłucia na czarnym aksamicie wszech-pustki. Malutkie otworki, przez które materia - na skróty  i pochopnie – przesącza się w bez-masową kwantowość. Droga to jednak kapryśna, na zatkanie podatna. Tak jak ściek spływający kręci pienistymi szumowinami klejąc je w subtelne nieraz formy i wzory, tak i gwiazdy, wyparowując powoli, coraz to cięższe zlepiają w sobie pierwiastki. Lecz tak jak ściek wybija czasem i cofa się gwałtownie, tak i materia gwiazdowa kapryśna jest – zapaść i rozpaść się nagle potrafi, na powrót rozbryzgując w molekularną mgławicę. Tak oto, pulsując życiem i śmiercią gwiazd swoich, odszedł wszechświat od względnej schludności pierwotnego swego składu i zaśmiecił się tałatajstwem wszelakim – od litu aż po węgiel, tlen, a nawet żelazo. Cały ten pierwiastkowy śmietnik worki popierdujące w sobie odnajdują i aż nadziwić się nie mogą, że tak na wskroś przeciętny budulec ich własny się okazał.
  Jednak by coś jeszcze cięższego wśród pierwiastków powstać miało, trzeba już katastrof gargantuicznych, na zaiste astronomiczną skalę. Gwiazdy trzeba ze sobą zderzać, pożerać im się pozwolić, zdusić grawitacyjnym jarzmem, aż zewrą się w monstrualne jedno. Wtedy, nagle pożywione sobą, zwielokrotnione gwałtownie w masach swoich, zapadają się zduszone ciśnieniem niewyobrażalny. I w tej chwili zaprawdę ekstremalnej, rodzą się pierwiastki po wielokroć cięższe od żelaza. Wszystko to jednak trwa zaledwie chwil parę, nim uwolniona tak energia rozpruwa powłoki gwiezdnych potworów i z furią dziesiątek wybuchających słońc rozniesie je w promieniu wielu lat świetlnych. I choć rzadkie to przypadki, to dość upstrzona jest wszechrzecz świetlistymi skupiskami, by te gwiezdne bebechy domieszały się już znacznie do galaktycznych mgławic. Drżenie lękliwe winno więc worki skórzaste przeszywać, gdyby tak ryjąc w gnojnej ziemi przeszło im przez myśl, że kopią przez pogorzeliska gwiezdnych katastrof. I może coś z tej kosmicznej grozy kołacze im w jamach ciał rozdętych, że z taką nabożnością cenne kruszce traktują, a oblepianie się nimi za nobilitację sobie poczytują. Otchłań bezmiaru przenika naszą codzienność i tylko ignorancja chroni przed jej szaleństwem.
  Ah, gdyby w jakimś tempie zawrotnym przewijać te miliardy lat, które po pierwszym rozświetleniu mroku nadeszły – zaiste wszechświat aż krztusiłby się od wybuchów i rozbłysków. Spektakl byłby to wielki, choć widzów pozbawiony. A jeszcze samonapędzający się, gdyż raz rozrzucone wybuchami drobiny znów spełzać ku sobie zaczynają, znów mgławice, a w końcu kolejnej generacji gwiazdy formują. I znów cykl cały powtarza się i jeszcze kilka razy powtórzy, póki z materii już tylko wygasła zbitka najtrwalszych pierwiastków nie pozostanie lub bezświetlne milczenie dziur czarnych. W tych kosmicznych skurczach wszechświat dziwnie podobnym się zdaje fizjologii worka popierdującego. To co martwe i jedynie bezwolnymi przyciąganiami napędzane, widziane z oddali naraz jawi się jako tkanka żywa, niemal celowa w swych poczynaniach. I tak astronomiczne pacyny zbijają się i połykają nawzajem, przeżuwają, dławią się sobą sącząc energią obficie, by co czas jakiś rzygnąć z impetem supernowej w bezmiar obojętnej pustki - i znów, i znów…
  Zawróćmy się jednak z tych skal największych i ostatecznych, zaszyjmy na powrót w czeluść jakiegoś gdzieś i chwili jakiejś nam bardziej współmiernej. Zdarzają się w bowiem w tych kosmicznych przemianach miejsca i czasy względnie spokojniejsze. Gdy mgławice z ciężkich już pierwiastków utworzone okalają gwiazdę stabilną, która palić się będzie spokojnie przez lat kilka miliardów. Wtedy też, budulec zbędny, przez grawitację z ciała gwiezdnych odrzucony, krążąc bezwiednie, powoli zbijać się zaczyna w zimne, skalne okruchy. I tak, jak niegdyś pierwotna materia zręby gwiazd formowała, okruchy te łączą się w zalążki planet. Tak oto, gdzieś na obrzeżach wielkiej galaktyki, przy gwieździe przeciętnej i nad wyraz ubocznej, resztki kosmicznych katastrof zlepiły się w szereg globów chropowatych. W przepychaniu grawitacyjnym, burząc jeden drugiemu porządki, wykroiły one swoje orbity z solarnej ekliptyki. Niektóre zginęły rozerwane, dostawszy się między masywniejszych sąsiadów, inne – wyrzucone naraz grawitacyjną procą – przepadły na wieczność w zimnym i ciemnych niebycie. Lecz gdy minęło parę miliardów lat i względny porządek ustali się w ruchach pozostałych, wyłonił się zrąb twardy dla nowej historii, jeszcze dziwniejszej niż te paraliżujące porządki wszechrzeczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz