Wyciągnijcie nas, nie bójcie się, przecież was nie zjemy…
Część sali wychodzi oburzona, grubo przed końcem filmu.
Cześć widzów końcowe napisy wita owacją na stojąco. To było mniej więcej rok
temu, kiedy ‘Córki dancigu’ przemknęły przez mętne fale rodzimej
kinematografii. Mignęły i błysnęły łuskowato, niczym syrenie ogony niknące w
głębinach. Jednak znów powracają – co prawda w USA, ale wreszcie promowane bez
zakrywania ich tyleż dwuznacznej, co szalenie pociągającej natury.
Czym są Córki dancingu? Musicalem. Groteską. Blichtrem.
Romansem. Zgrywą. Horrorem. Baśnią. Kampem. Psychodelą . Tego się nie da
zmieścić w jednym określeniu – można najwyżej bezsilnie wyliczyć gatunki i
konteksty, które twórcy zmiksowali. Rzecz dzieje się gdzieś w schyłkowym PRL –
na ulicach szarość i smuta oraz patrole ORMO. Tylko szemrane dancingowe kluby,
pełne steranych gwiazdek małej estrady i cuchnące wymuszonym erotyzmem dają
jakąś odskocznię od codziennej beznadziei. Lecz światek ten zupełnie wystarcza,
aby zawrócić w głowie Złotej i Srebrnej – dwóm nastoletnim syrenom, które
znudzone podwodną monotonią pewnego dnia wynurzają się z Wisły i wkraczają do
świata ludzi. Dzięki swym hipnotycznym głosom i perwersyjnemu, dziewczęco-rybiemu
seksapilowi, wkrótce stają się absolutną sensacją lokalnego klubu. Jednak
zapomnijcie o Disneyowskich syrenkach, bo Srebrna i Złota, a przynajmniej ich
rybie połowy, przypłynęły tu prosto z homeryckich mitów. To istoty drapieżne,
pół zwierzęce – pół ludzkie, którym niezwykłe głosy dotąd służyły głównie by
wabić ofiary. Tak, nasze syreny muszą czasem zjeść co bardziej rozochoconego
wielbiciela. Z drugiej jednak strony (znaczy: przeciwnej do ogona) to właściwie
zwyczajne dziewczyny, nie dziwi więc, że zamarzy im się zanurzyć w nieznanych
wodach ludzkich uczuć. Będzie więc love-story z przestrogą, bo przecież nie da
się do końca zagłuszyć swojej natury, prawda…? A może też nie warto? Dodajmy
jeszcze, że obiema syrenami opiekuje się dość dysfunkcyjna rodzina estradowych
artystów, którzy mentalnie i materialnie utrzymują się na powierzchni tak tylko
ledwie-ledwie, rutynowo wymuszając z siebie codzienny blichtr na oparach alkoholu. Skoro więc taka okazja im sama – nazwijmy to
– wypłynęła, to wiele wybryków puszczą płazem, byle tylko napiwki spływały
szerokim strumieniem.
Jedna meduza! Druga meduza!
Trzecia meduza! Czwarta meduza!
To jest jeden z tych filmów, które, jak sądzę, albo się
pokocha, albo znienawidzi. Albo momentalnie kupi się całą konwencję i da się
porwać rwącemu nurtowi oniryczno-organicznych obrazów, albo, no cóż – ‘możesz
stąd wyjść na własne życzenie, na własną odpowiedzialność’. Potencjał
kultowości jest wysoki, bo co rusz jakaś scena solidnym pacnięciem syreniego
ogona rozwiera szerzej wrota naszej zaklajstrowanej nadwiślańskim szuwarem
percepcji. A to dyrektor dancingu krzywi się, że bohaterki trącą rybą. A to
jakiś geniusz (Janusz?) choreografii
każe pławić się im się w gigantycznym kieliszku.
Szprechający lubieżnie fotograf organizuje rozbieraną sesję dla ‘niemieckiego
pisma’. To znów dwóch mających się ku sobie ormowców pechowo wybierze się na nadrzeczną
schadzkę. Będzie i ukłon w stronę
‘Borewiczów w spódnicy’ z lesbijskim tete-a-tete w tle. Jest i miejsce dla
punkowej kapeli o niepozbawionej znaczenia nazwie Tryton, a syreny wyznają, że
polszczyzny uczyły się od plażowiczów w Bułgarii. I mnóstwa innych motywów i
dialogów, pokręconych niczym kłębowisko morskich wężownic. Oj dzieje się tu,
dzieje. Żarłoczne syreny robiące karierę na dancingu to już bardzo wysoki
poziom abstrakcji, ale zanurzenie tego wszystkiego w wizji PRLu, przepuszczonej
przez filtry hipsterskiej nostalgii podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej.
Zjadłaś obywatela na mieście!
A wszystko to kręcone jest bez wytchnienia, w iście
dyskotekowo-teledyskowym tempie. Czegoś równie nieskrępowanego nie widziałem u
nas od ekranizacji ‘wojny polsko-ruskiej’. Tak, technicznie rzecz biorąc,
‘Córki dancingu’ są musicalem, w tym sensie, że pełno w nich sekwencji
taneczno-wokalnych. Wtedy najczęściej czysty, rozbuchany kamp tryska feriami
świateł i tonami cekinów. Ale to wysoce samoświadoma parodia musicalowego kiczu,
przez cały czas puszczająca do widza nieco …rybie… oko. Także dlatego, że obok tego
kolorowego przesytu pełza tu znacznie mroczniejsza estetycznie wizja, mocno
inspirowana twórczością Aleksandry Waliszewskiej. Tak więc także między fragmentami
śpiewanymi trafia się wiele niezwykłych obrazów, tym bardziej, że syrenom czas
nie zawsze płynie tak jak ludziom. W każdym razie, od strony wizualnej ten film
to intensywne przeżycie.
Skoro musical i syreni śpiew to trzeba wspomnieć o muzyce. Z
jednej strony znajdziemy tu kilka ‘hitów’ pokroju ‘daj mi tę noc’, ale tu zmiksowane
ciężej, przybrudzone noisami i nieraz z dopisaną tu i tam dodatkową linijką,
która przekręca znaną powszechnie treść. Z drugiej zaś strony, specjalnie na
potrzeby filmu siostry Wrońskie z formacji Ballady i Romanse skomponowały koło
dziesięciu autorskich utworów. Kawałki te, dźwiękowo i tekstowo mocno paradoksalne
i psychodeliczne, same w sobie składają się na jeszcze jeden poziom opowieści. Wydano
je później jako osobną płytę, aczkolwiek nagrane już niezależnie od filmu. Wreszcie,
wszystko doprawiono wodnisto-ambientowymi bulgotami, którymi dyskretnie
udźwiękowiono akcję między kolejnymi teledyskowymi sekwencjami.
Czarne paznokcie, od wielu brudnych spraw…
Pozwolę sobie trochę pointerpretować. Na fabularnym poziomie
to w gruncie rzeczy bardzo prosta historia – magiczna istota wybiera między swą
dwuznaczną naturą a człowieczeństwem. Źródłosłów
jest oczywisty: wzięto na warsztat klasyczną baśń Andersena, i to wręcz w jej
oryginalnej, moralizującej wersji. Jednak w przebłysku geniuszu wymieszano ją z
obrazem syreny mitycznej, drapieżnej i niebezpiecznej. I naraz cała historia urasta
do rangi psychoanalitycznej epopei – tyle tu potężnych, archetypicznych motywów
kotłuje się w zaskakujących konfiguracjach. Erotyczna pikanteria miesza się z
surrealizmem syreniego świata, a to co obrzydliwe wypływa obok wystudiowanego
estradowego kampu. Czym te syreny właściwie są? Przypłynęły tu uwodzić i
pożerać, ale też przeżywać i doświadczać.
Ich rybia, dosłowna zwierzęcość, ich wyuzdana i niewinna zarazem
aparycja. Uwodzicielsko groźne i nieprzewidywalne gdy wabią, pogubione i ograne
w świecie uczuciowych podchodów. Ich zjawienie się w dancingowym świecie –
istot mieszających dwa porządki, naturalny i magiczny – naraz wywołuje lawinę
przeróżnych transgresji, wywlekając z ludzi to co wyparte, czasem wyzwalająco,
czasem na ich własną zgubę. W tym wszystkim można pływać jak się chce – wspak,
wszerz i na boki. Można brać to za rozbuchaną alegorię pożądania i miłości oraz
całej dwuznaczności tej sfery. Można rozumieć jako metaforę trudnego
dojrzewania w sprawach damsko-męskich. Da się dopatrzyć przestrogi, by w
realizacji swoich pragnień nie zatracić siebie. Albo i ogólniejsze motywy:
opozycja kultury i natury, ciała i ducha, zwierzęcości i człowieczeństwa, Eros
i Tanatos… Oraz niesamowita energia, którą daje balansowanie na granicy tych
dwóch światów, a którą syreny najwyraźniej uosabiają. Niesamowite, że ta
prosta, choć totalnie zakręcona historia niesie w sobie taki pra-mityczny
ciężar. Wywołuje takie śmieszne uczucie, jakby gdzieś z tyłu głowy, w dawno zalanych
korytarzach podświadomości coś naprawdę zaczęło radośnie mącić i buszować, burząc
zarosłe wodorostem porządki.
Poison z wnętrza daje ten zapach...
Narzuca się niezwykłe potraktowanie cielesność i fizyczność – w jej pociągających i
odstręczających przejawach. Syreny mogą co prawda przyjmować ludzką postać, ale
brakuje im wtedy pewnych ‘fizjologicznie’ istotnych cech. Są w pełni sobą tylko
w swej dwoistej postaci. Wizerunek ten, frywolny i odpychający zarazem, funduje
widzowi ciągły poznawczy dysonans. Jakoż i równie bezpośrednie sceny – nazwijmy
to – konsumpcji. Ciągłe roznegliżowanie bohaterek też jak gdyby służy oswajaniu
z ciałem, przesuwa granice tego co ‘normalne’, odsłania ich względność. Podkreśla
również nieskrępowanie bohaterek ludzkimi normami. Ale jest to nieskrępowanie
dwuznaczne, bo niewinność bohaterek – w
sensie nieuświadomienia co do pokrętności ludzkich charakterów – nie jest tu
wcale ‘czysta’, skoro mieści się w niej sycenie głodu na przypadkowych
ofiarach. Lecz przeciwieństwem tej swobody wydaje się sam dancing – duszny od
swej sztuczności, na siłę zaaranżowany. Złota i Srebrna mogą czasem zjeść jakiegoś
bywalca, ale to kierat przaśnego, małego show-biznesu pożera tu wszystkich
dookoła. Nawet wtedy, gdy bohaterki pozują dla ‘niemieckiego pisma’ to nie mogą
być po prostu syrenami – muszą jeszcze nosić królicze uszy. Świat ludzi to tutaj
kolorowy, ale mocno wyliniały gorset, który po równo poddusza tych, którzy
szukają w tanich podnietach ucieczki, jak i tych, którzy są ich gotowi
dostarczyć. Wszyscy tutaj przegrywają, - ‘i wy smutni i oni smutni, wszyscy
smutni jak cholera’.
Maleńka, chodź do Disneylandu
pokażę ci jak płonie
Paryż
Do tego, jest to na wskroś kobieca historia. Trochę o odkrywaniu
siebie, choć nieco przekornie może, ścieżką od cielesności do uczuciowości. Lecz
w sumie, los głównej bohaterki daje znać, że pewnych granic przekraczać nie
warto. Na intrygujący sposób sugeruje, że porzucając siłę swego pierwotnego
nieokiełznania, kobieta skazuje się na uległość, a ostatecznie na
wykorzystanie. W ogóle to kobiece ‘bycie sobą’ lub ‘bycie dla innych’ rozbija
się tu na wiele gorzkich obserwacji. Syreny wciąż muszą żonglować swoim
scenicznym wizerunkiem, za co może i spotyka je męskie uwielbienie, ale z
gatunku tych podszytych ‘niemoralną propozycją’. Cóż, nasze syreny, gdy trzeba,
przynajmniej mogą się naprawdę solidnie …odgryźć… lokalnym macho, w
przeciwieństwie do reszty żeńskiej obsługi lokalu. Jednak i one muszą wciąż
wybierać między ludzką formą – atrakcyjną dla innych, lecz nie w pełni własną,
a swoim prawdziwym ciałem. Życie wśród ludzi to ciągłe zmienianie formy, by
komuś się przypodobać, czego syreny doświadczają po dwakroć. Z innej strony
patrząc, scenariusz zmyślnie zabawia się motywem ‘psiapsiółkowego’ tandemu, w
który nagle wkracza ‘ten’ trzeci. Relacje między Złotą i Srebrną przechodzą
test solidarności, gdy ich wybory w ludzkim świecie coraz mocniej się rozchodzą.
Bo też i nasze syreny są różne – Srebrna bierze świat ludzi z większym
dystansem, Złota, bardziej romantyczna, zachować go nie potrafi. To wszystko
składa się na zmyślną metaforę kobiecego dojrzewaniu, błędów młodości,
pierwszych zawodów i ich poważnych konsekwencji. Tak jak baśniowy pierwowzór,
to bajka z morałem, ale, na miarę czasów, podyktowanym zdrowym feminizmem. A
jeszcze, w całokształcie, ta wszechobecna podwodność, wilgoć – no, także – rybiość,
wszystko to czerpiące jakoś z kulturowych kodów kobiecości. W gruncie rzeczy to
przecież film wyreżyserowany, zagrany i
opatrzony muzyką przez kobiety, więc nie dziwne, że skierowany do kobiet i pod
każdym względem głęboko zanurzony w ich artystycznej wrażliwości. Nie wiem,
czasem myślę, że może to wszystko jest tylko wydmuszką, pozorem jakiejś głębi,
ulotnym refleksem na migotliwej tafli. A może to dobrze zrobiony film, który w
niebanalną formę ubrał parę uniwersalnych dylematów i dlatego wciąż nie chce
wyjść mi z pamięci. W ogóle, ten film cały przypomina syrenę – z daleka
przyciąga i wabi tym swoim migotaniem, śpiewem, frywolnym szaleństwem, ale gdy
cię dopadnie, to wciągnie cię w zimną, ciemną toń i zje. Bo gdzieś pod tym
całym ubawem zatopiono niewesołą refleksję o naszych międzyludzkich relacjach.
Chciałam pokazać się
z najlepszej strony,
zmienić coś, zmienić, zwrócić uwagę - zwróciłam wszystko
Jedno jest pewne, polscy widzowie nie docenili Córek
dancingu, a niedźwiedzią przysługę wyrządził filmowi kompletnie chybiony
marketing. Oddajmy producentowi sprawiedliwość: wykazał się niesamowitą odwagą
wykładając pieniądze na tak niekonwencjonalny debiut reżyserski. Chwała mu za
to po wsze czasy. Lecz zamiast udźwignąć wagę tej decyzji, najwyraźniej ktoś
spróbował przechytrzyć samego siebie. Otóż, kiedy doszło do promocji, istotna
treść filmu była rozmyślnie pomijana, a skupiono się na przekazie, że jest to
‘musical w stylu schyłkowego PRL’. Tak skrojono plakaty, tak wyreżyserowano
promujący klip ‘Przyszłam do miasta’. W
trailerach nie było śladu po podwodnym półmroku, który rozlewa się na ekranie.
Nawet wywiad w TVP Kultura, który zdarzyło mi się oglądać poprowadzono tak, by
skupić się na muzycznej stronie filmu. Efekt?
Na film poszła kompletnie nieprzygotowana publiczność, najczęściej szukająca
konwencjonalnej romantycznej komedii. I odbiła się od ‘Córek dancingu’ niczym
kauczukowa piłeczka, wzburzając przy tym takie fale przerażonego hejtu, jakie
może wywołać tylko niezamierzony kontakt ze sztuką (spójrzcie tylko na 'głos suwerena' pod tą znakomitą skądinąd recenzją). Natomiast ci, którzy doceniliby ten
wynalazek – wielbiciele pokrętnych historii, kampu i zgrywy z PRLu – ominęli
Córki dancingu szerokim łukiem. To się nazywa epicka marketingowa porażka. Rozumiem, że
próbowano ratować sprawę poniekąd beznadziejną – bo jaką publiczność może mieć
nad Wisłą tak niesztampowe dzieło? – ale tym razem po prostu strzelono sobie w
stopę. Ja sam trafiłem na ten film dzięki najczystszemu przypadkowi.
Najbardziej zaś przeraża możliwość, że ten poroniony plan zadziałał, tzn. naprawdę
przyniósł więcej zysków niż rzetelna promocja skierowana do docelowej
publiczności…
A czy to już? Czy to już? Czy to już?
Zachęcałbym wszystkich amatorów ‘zrytości’ i psychodelicznych
historii, koneserów kiczu oraz intensywnej i niebanalnej estetyki do zanurkowania
w Córki Dancingu. Mam bowiem poczucie jakiejś głębokiej niesprawiedliwości, że
film ten przeszedł niemal bez echa. Przez ostatnie lata powstało w Polsce sporo
niezłych produkcji, ale równie odważnej wizji dotąd nie było. Obawiam się więc,
że przez nowe porządki i wątły sukces komercyjny – nie prędko coś
porównywalnego pojawi się ponownie. Cóż więc pozostaje? Czekać i wypatrywać cierpliwie co
też podwodne nurty wyrzucą nam na brzeg naszej codzienności z obcych i
fascynujących głębin.
Miało być frutti di mare
A został bałagan po karnawale
Ości miłość ogryzam
z wściekłości...iii!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz