sobota, 18 lutego 2017

Impresja nihilistyczna, część I - prebiotyczna



Spójrz na ten asfaltowy pazur co topi niebo z celofanu
Huczący lej sprężonych gazów wytryska z niewidocznych kranów
Płonący tiul falami dwiema niknąc odsłania czerni odlew
A tam jest otchłań w której nie ma miejsca na jeden ludzki oddech...

Komórkom, tkankom, plastrom miodu, żyłkom na liściu, pajęczynom
Wszystkim strukturom kryształowym w sposób ten sam i żyć i ginąć
Każde poczuje unerwienie ten ból na wskroś duszności atak
Gdy się rozłazi ciało ziemi pod czarnym palcem antyświata!
J. Kaczmarski Wariacje dla Grażynki

Moloch, whose fate is a cloud of sexless hydrogen!
Alan Ginsberg, The Howl


  Wyobrażenie sobie początku wszechrzeczy to sprawa równie beznadziejna co pojęcie stanu własnej śmierci. Nie można uzmysłowić sobie jak to jest nie być. Bo na tym to właśnie polega, że nie ma już komu tego poczuć czy pojąć. Immanuel Kant – wór skórzasty popierdujący gazami, co za mowę inne, jemu podobne wory poczytywały – powie kiedyś, że podmiot dokłada coś do poznania, czego pozbyć się mu nie sposób. Tak, dokładamy sobie czas, dokładamy sobie przestrzeń, one kładą granice dla naszych wyobrażeń. I jeszcze to dziwne poczucie, które inny wór, starszy nieco (ale nie tak, by z gwiezdnych perspektyw się tym przejmować), Kartezjuszem zwany, nazwie res cogita. Rzecz myśląca, czyli po naszemu, poczucie własnego istnienia. A może tylko pragmatyczne przyzwyczajenie do wibracji jakie popierdujący wór przeszywają póty, póki – no cóż… - popierduje właśnie. W każdym razie, skoro poczucie własnego NIE istnienia jest nam najwyraźniej całkiem niedostępne, to cóż dopiero nieistnienie wszechrzeczy? I to nie nieistnienie naszej najbliższej, otaczającej nas materii, ale materii ‘w ogóle’, materii wszechobecnej, materii rozpiętej całością swej obecności na tajemnej sztaludze wszech-pustki? Wszechświat zawieszony niczym malarskie płótno… lub też spłacheć suszącego się mięsa. Albo cokolwiek innego – bo czemu miałyby służyć te podrzędne metafory, warte tyle co – no cóż – popierdywania obskurnych, dziurawych worków, dobywające się gremialnie z pewnego zlepionego naprędce ułomka materii, zawieszonego gdzieś pośród kosmicznej próżni?
  Bez-czas bezbrzeżny, niepojęty… Że też nie mogło wszystko tam pozostać. Ale może właśnie nie mogło? Może bezczas to wieczność, skompresowana tak, że cała – od swego nieokreślonego początku do równie enigmatycznego końca – dzieje się na raz? Albo też nicość jest nieskończonym oczekiwaniem, które w kwantowy hazard gra z samym sobą. I raz na kto wie ile pada wygrana niemożliwa a zarazem w bezczasie pewna, z której nowy wszechświat pączkuje. Wtedy… cóż, wtedy to, że coś stało się, że w ogóle zaszło, nie dziwi tak bardzo, chociaż jak pośród bezczasu narodził się czas właśnie zagadką największą pozostaje. Zagadką, która może właśnie powinna wszystkie worki popierdujące zaprzątać najbardziej… Ale nie zaprząta, bo kolejny haust gazów czy gruda materii do przepychania przez własne otwory najpierwszy problem dla nich stanowią. Taka ich konstytucja i nie można winić ich, że krztusząc się i dusząc mało uwagi jeszcze poświęcają na to skąd w ogóle to powietrze i one same się wzięły. Dobrze jednak, dajmy już spokój workom, które przecież o bezczasowej nicość nic wiedzieć nie mogą z własnego, ułomnego doświadczenia. A choć się niektóre starają, to jednak takie pra-wielkie nic to wciąż za wiele – lub jak kto woli – za mało, dla ich wyobraźni. Cóż, nie wiemy co było na początku i się może w ogóle nie dowiemy, bo nie tak nas mateczka ewolucja wychowała. Od hasania worka po sawannie do kontemplacji bezdni prapoczątku i tak już droga dość długa…
  Ale zostawmy bezczas. Niech już będzie, że przymkniemy oko na całą wieczność nicości, która gdzieś poza wszechświatem rozegrała się – albo i ciągle rozgrywa – u wiecznotrwałego zarania. Przejdźmy już tam, gdzie coś zaszło. O, tu skórzaste worki już pewniej się czują, już sobie fałdami swymi wachlują entuzjastycznie, mlaskają i posapują dziarsko, bo zdaje im się, że coś powiedzieć o tym mogą. Nabazgrały sobie worki znaczków parę i widzą – tak się im zdaje, że widzą w nich, choć przecież nic tam jeszcze bez przestrzeni i czasu dojrzeć nie można było – widzą oczyma duszy swojej ów punkt wszech-światła, początek wszystkiego, dług niewyobrażalny, wobec nicości bezczelnie zaciągnięty. Tak, coś zaszło, coś się rozeszło. Pękła bez-rzeczywistość i jakieś pierwsze ‘gdzieś’ i ‘teraz’ puchnąć zaczęło zatrważająco. I w femto-sekundy to coś – bąbel przestrzeni obrzmiały promieniowaniem - rozgorzał, rozkipiał się i puchł, puchł, puchł! A gdy tak rozdymał się, to czysta energia, spiętrzona i rozwibrowana poza wszelkie pojęcia, aż rozłaziła się na materię i anty-materię. Zaś te drobiny czegoś i anty-czegoś, wciąż na nowo zderzając się i anihilując, przywracały sobie czystej energii postać, by znów wyłaniać się z fotonowej bezcielesności. Wszystko to zwielokrotnione szaleńczo, rozżarzone, skotłowane, niesione impetem pra-eksplozji , większe i większe z każdą chwilą. Pradawna plazma kwarkowo-gluonowa, ogień, z którego wykuć się wszystko miało.
  Lecz od tego puchnięcia wszechrzecz jakby syciła się sobą, choć właśnie coraz rzadsza w sobie się stawała. Już materia z antymaterią nie dość często się spotka, już żar pierwotny nie rozsadza cząstek, już fotony dłużej przemierzać muszą młodą przestrzeń. Wzmożenie i samogwałt prapoczątku rozmywa się w końcu i stygnie. Straszliwe razy, którymi energia wyrywała materię z samej siebie, słabną i nikną nareszcie. Tak więc wszystko co jeszcze masą swą obciążone, każda cząstka i antycząstka, spieszy by spotkać swe przeciwieństwo i zapadłszy się w fotonowym błysku, uwolnić się do swej ciążącej masą postaci. I jakoś tak się dzieje – tu worki popierdujące, skórzaste na powrót stękają i śluzy aż im ciekną, bo nie wiedzą czemu – otóż, tak się jakoś dzieje, że anty-cząstki bardziej chyże są w tej ucieczce, a może mniej ich jakimś sposobem było. Dość, że one zdołały zniknąć, a zwykłe cząstki (eh, a czym worki popierdujące tak się zasłużyły, żeby określać co zwykłym a co niezwykłym jest w bezmiarze wszechrzeczy?) - nie.
 I został się ten skrzep materii, naddatek, strup na pierwotnej równowadze, pierwszy niepokój w masie swej uwięziony. Protony, elektrony, trochę neutronów w helowe jądra pozlepianych. Porzuceni pasażerowie, spóźnieni na pociąg do niematerialności. Pojedyncze cząstki, wciąż pędzące zawrotnie, w zderzeniach karkołomnych rozpraszane. Lecz pęd ich jest już samotnością i desperackim wspomnieniem początku, a zderzenia - dobijaniem się do wrót dawno zatrzaśniętych. Bowiem, zbyt szybko krążyły one by zlepiać się i łączyć w cokolwiek, zbyt wolno zaś by wyrwać się okowom materialności. Milion lat jeszcze zajmie ta pogoń beznadziejna, nim stygnący wszechświat oblecze protony w całuny elektronów. Tak zobojętniała materia podda się wreszcie i pozwoli roznieść przestrzeni na wszystkie jej strony. Jednorodny bezmiar rozrzedzonego, wygasłego gazu – na pięćset milionów nadchodzących lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz