Spójrz na ten asfaltowy pazur
co topi niebo z celofanu
Huczący lej sprężonych gazów wytryska z niewidocznych kranów
Płonący tiul falami dwiema niknąc odsłania czerni odlew
A tam jest otchłań w której nie ma miejsca na jeden ludzki oddech...
Komórkom, tkankom, plastrom miodu, żyłkom na liściu, pajęczynom
Wszystkim strukturom kryształowym w sposób ten sam i żyć i ginąć
Każde poczuje unerwienie ten ból na wskroś duszności atak
Gdy się rozłazi ciało ziemi pod czarnym palcem antyświata!
Huczący lej sprężonych gazów wytryska z niewidocznych kranów
Płonący tiul falami dwiema niknąc odsłania czerni odlew
A tam jest otchłań w której nie ma miejsca na jeden ludzki oddech...
Komórkom, tkankom, plastrom miodu, żyłkom na liściu, pajęczynom
Wszystkim strukturom kryształowym w sposób ten sam i żyć i ginąć
Każde poczuje unerwienie ten ból na wskroś duszności atak
Gdy się rozłazi ciało ziemi pod czarnym palcem antyświata!
J. Kaczmarski Wariacje dla Grażynki
Moloch, whose fate is a cloud of sexless hydrogen!
Alan Ginsberg, The Howl
Wyobrażenie
sobie początku wszechrzeczy to sprawa równie beznadziejna co pojęcie stanu
własnej śmierci. Nie można uzmysłowić sobie jak to jest nie być. Bo na tym to
właśnie polega, że nie ma już komu tego poczuć czy pojąć. Immanuel Kant – wór
skórzasty popierdujący gazami, co za mowę inne, jemu podobne wory poczytywały –
powie kiedyś, że podmiot dokłada coś do poznania, czego pozbyć się mu nie
sposób. Tak, dokładamy sobie czas, dokładamy sobie przestrzeń, one kładą
granice dla naszych wyobrażeń. I jeszcze to dziwne poczucie, które inny wór, starszy
nieco (ale nie tak, by z gwiezdnych perspektyw się tym przejmować), Kartezjuszem
zwany, nazwie res cogita. Rzecz myśląca, czyli po naszemu, poczucie własnego
istnienia. A może tylko pragmatyczne przyzwyczajenie do wibracji jakie
popierdujący wór przeszywają póty, póki – no cóż… - popierduje właśnie. W
każdym razie, skoro poczucie własnego NIE istnienia jest nam najwyraźniej
całkiem niedostępne, to cóż dopiero nieistnienie wszechrzeczy? I to nie
nieistnienie naszej najbliższej, otaczającej nas materii, ale materii ‘w
ogóle’, materii wszechobecnej, materii rozpiętej całością swej obecności na
tajemnej sztaludze wszech-pustki? Wszechświat zawieszony niczym malarskie
płótno… lub też spłacheć suszącego się mięsa. Albo cokolwiek innego – bo czemu
miałyby służyć te podrzędne metafory, warte tyle co – no cóż – popierdywania obskurnych,
dziurawych worków, dobywające się gremialnie z pewnego zlepionego naprędce
ułomka materii, zawieszonego gdzieś pośród kosmicznej próżni?
Bez-czas bezbrzeżny, niepojęty… Że też nie mogło wszystko tam pozostać. Ale może właśnie nie mogło? Może bezczas to wieczność, skompresowana tak, że cała – od swego nieokreślonego początku do równie enigmatycznego końca – dzieje się na raz? Albo też nicość jest nieskończonym oczekiwaniem, które w kwantowy hazard gra z samym sobą. I raz na kto wie ile pada wygrana niemożliwa a zarazem w bezczasie pewna, z której nowy wszechświat pączkuje. Wtedy… cóż, wtedy to, że coś stało się, że w ogóle zaszło, nie dziwi tak bardzo, chociaż jak pośród bezczasu narodził się czas właśnie zagadką największą pozostaje. Zagadką, która może właśnie powinna wszystkie worki popierdujące zaprzątać najbardziej… Ale nie zaprząta, bo kolejny haust gazów czy gruda materii do przepychania przez własne otwory najpierwszy problem dla nich stanowią. Taka ich konstytucja i nie można winić ich, że krztusząc się i dusząc mało uwagi jeszcze poświęcają na to skąd w ogóle to powietrze i one same się wzięły. Dobrze jednak, dajmy już spokój workom, które przecież o bezczasowej nicość nic wiedzieć nie mogą z własnego, ułomnego doświadczenia. A choć się niektóre starają, to jednak takie pra-wielkie nic to wciąż za wiele – lub jak kto woli – za mało, dla ich wyobraźni. Cóż, nie wiemy co było na początku i się może w ogóle nie dowiemy, bo nie tak nas mateczka ewolucja wychowała. Od hasania worka po sawannie do kontemplacji bezdni prapoczątku i tak już droga dość długa…
Bez-czas bezbrzeżny, niepojęty… Że też nie mogło wszystko tam pozostać. Ale może właśnie nie mogło? Może bezczas to wieczność, skompresowana tak, że cała – od swego nieokreślonego początku do równie enigmatycznego końca – dzieje się na raz? Albo też nicość jest nieskończonym oczekiwaniem, które w kwantowy hazard gra z samym sobą. I raz na kto wie ile pada wygrana niemożliwa a zarazem w bezczasie pewna, z której nowy wszechświat pączkuje. Wtedy… cóż, wtedy to, że coś stało się, że w ogóle zaszło, nie dziwi tak bardzo, chociaż jak pośród bezczasu narodził się czas właśnie zagadką największą pozostaje. Zagadką, która może właśnie powinna wszystkie worki popierdujące zaprzątać najbardziej… Ale nie zaprząta, bo kolejny haust gazów czy gruda materii do przepychania przez własne otwory najpierwszy problem dla nich stanowią. Taka ich konstytucja i nie można winić ich, że krztusząc się i dusząc mało uwagi jeszcze poświęcają na to skąd w ogóle to powietrze i one same się wzięły. Dobrze jednak, dajmy już spokój workom, które przecież o bezczasowej nicość nic wiedzieć nie mogą z własnego, ułomnego doświadczenia. A choć się niektóre starają, to jednak takie pra-wielkie nic to wciąż za wiele – lub jak kto woli – za mało, dla ich wyobraźni. Cóż, nie wiemy co było na początku i się może w ogóle nie dowiemy, bo nie tak nas mateczka ewolucja wychowała. Od hasania worka po sawannie do kontemplacji bezdni prapoczątku i tak już droga dość długa…
Ale zostawmy bezczas. Niech już
będzie, że przymkniemy oko na całą wieczność nicości, która gdzieś poza
wszechświatem rozegrała się – albo i ciągle rozgrywa – u wiecznotrwałego
zarania. Przejdźmy już tam, gdzie coś zaszło. O, tu skórzaste worki już pewniej
się czują, już sobie fałdami swymi wachlują entuzjastycznie, mlaskają i
posapują dziarsko, bo zdaje im się, że coś powiedzieć o tym mogą. Nabazgrały
sobie worki znaczków parę i widzą – tak się im zdaje, że widzą w nich, choć
przecież nic tam jeszcze bez przestrzeni i czasu dojrzeć nie można było – widzą
oczyma duszy swojej ów punkt wszech-światła, początek wszystkiego, dług
niewyobrażalny, wobec nicości bezczelnie zaciągnięty. Tak, coś zaszło, coś się
rozeszło. Pękła bez-rzeczywistość i jakieś pierwsze ‘gdzieś’ i ‘teraz’ puchnąć
zaczęło zatrważająco. I w femto-sekundy to coś – bąbel przestrzeni obrzmiały
promieniowaniem - rozgorzał, rozkipiał się i puchł, puchł, puchł! A gdy tak
rozdymał się, to czysta energia, spiętrzona i rozwibrowana poza wszelkie
pojęcia, aż rozłaziła się na materię i anty-materię. Zaś te drobiny czegoś i
anty-czegoś, wciąż na nowo zderzając się i anihilując, przywracały sobie
czystej energii postać, by znów wyłaniać się z fotonowej bezcielesności.
Wszystko to zwielokrotnione szaleńczo, rozżarzone, skotłowane, niesione impetem
pra-eksplozji , większe i większe z każdą chwilą. Pradawna plazma
kwarkowo-gluonowa, ogień, z którego wykuć się wszystko miało.
Lecz od tego puchnięcia wszechrzecz
jakby syciła się sobą, choć właśnie coraz rzadsza w sobie się stawała. Już
materia z antymaterią nie dość często się spotka, już żar pierwotny nie
rozsadza cząstek, już fotony dłużej przemierzać muszą młodą przestrzeń.
Wzmożenie i samogwałt prapoczątku rozmywa się w końcu i stygnie. Straszliwe
razy, którymi energia wyrywała materię z samej siebie, słabną i nikną nareszcie.
Tak więc wszystko co jeszcze masą swą obciążone, każda cząstka i antycząstka,
spieszy by spotkać swe przeciwieństwo i zapadłszy się w fotonowym błysku, uwolnić
się do swej ciążącej masą postaci. I jakoś tak się dzieje – tu worki
popierdujące, skórzaste na powrót stękają i śluzy aż im ciekną, bo nie wiedzą
czemu – otóż, tak się jakoś dzieje, że anty-cząstki bardziej chyże są w tej
ucieczce, a może mniej ich jakimś sposobem było. Dość, że one zdołały zniknąć,
a zwykłe cząstki (eh, a czym worki popierdujące tak się zasłużyły, żeby
określać co zwykłym a co niezwykłym jest w bezmiarze wszechrzeczy?) - nie.
I został się ten skrzep materii, naddatek, strup
na pierwotnej równowadze, pierwszy niepokój w masie swej uwięziony. Protony, elektrony,
trochę neutronów w helowe jądra pozlepianych. Porzuceni pasażerowie, spóźnieni
na pociąg do niematerialności. Pojedyncze cząstki, wciąż pędzące zawrotnie, w
zderzeniach karkołomnych rozpraszane. Lecz pęd ich jest już samotnością i
desperackim wspomnieniem początku, a zderzenia - dobijaniem się do wrót dawno
zatrzaśniętych. Bowiem, zbyt szybko krążyły one by zlepiać się i łączyć w
cokolwiek, zbyt wolno zaś by wyrwać się okowom materialności. Milion lat
jeszcze zajmie ta pogoń beznadziejna, nim stygnący wszechświat oblecze protony
w całuny elektronów. Tak zobojętniała materia podda się wreszcie i pozwoli roznieść
przestrzeni na wszystkie jej strony. Jednorodny bezmiar rozrzedzonego,
wygasłego gazu – na pięćset milionów nadchodzących lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz