‘Co ja właśnie obejrzałem?!’ – pytanie, które kołatało mi się po wstrząśniętej mózgownicy niemal po każdym epizodzie nowego sezonu. Do osobliwego grona twinpeaksiarzy dołączyłem późno, bo dopiero w tym roku. Ominęło mnie więc bardzo długie oczekiwanie na kontynuację. Oczekiwanie, które dla wielu oznaczało, bagatelka, solidne ćwierć wieku – czas, przez który wierni fani pogrążali się w domysłach i osuwali w dziwaczny kult, każący np. zakładać fanpage’e upamiętniające 24 lutego – serialową datę rozpoczynającą fabułę – albo z dziwną czułością roztkliwiać się nad cholernie dobrą kawą i wiśniowym ciastem. Były to przebłyski nieukojonej tęsknoty, ból fantomowy po raptownie przerwanej opowieści, która sama sobą przyobiecała powrót właśnie za 25 lat. ‘Wielkieś uczyniła pustki w pokoleniu moim, niedokończona historio, tym przerwaniem swoim‘. Jednakże natura, a zwłaszcza ludzka natura, próżni takiej nie znosi. Toteż czas oddzielające oryginał od powrotu wypełnił się rozległym oceanem domysłów i teorii, który, jak się zdawało, nigdy nie miał oprzeć się o nowy brzeg. A jednak, stało się. Demiurg litościwy – czy złośliwy właśnie – podniósł z tych sinych głębin ląd nowy i tajemniczy. Uczynił to zaś z przewrotnością, przerywając co prawda naszą senną tułaczkę niewiedzy, ale i skazał nas na krainę po dwakroć bardziej somnambuliczną i rządzoną logiką z sennego koszmaru. ‘Jesteśmy jak śniący, który nie wie, że śni’, pada w pewnym momencie – i kto wie, czy to nie wszystko co powinno się rzec o tych majakach. A jednak nowy Twin Peaks to nie tylko dziwaczna historia z pogranicza jawy i snu. To także szalona próba przekonstruowania legendy jaką obrósł oryginał. I to próba bezlitosna, w nome omen dwójnasób przypominająca, że jednej prawdy o starym Twin Peaksie nigdy nie było.
Ale po kolei. To w sumie zadziwiające, jak Twin Peaks wdrukował się w popkulturę nawet mojego pokolenia, czyli ludzi kapkę za młodych, by śledzić go gdzieś we wczesnych latach 90’. A jednak odcisnął swoją obecność nawet na nas i wykraczała ona poza zwykłą świadomość, że coś takiego jak Twin Peaks w ogóle zaistniało. Że zrobił to Lynch i że ‘było dobre’ – przy czym sama ta pamięć świadczyłaby już o sukcesie. Ale chodziło o coś więcej. Kiedy urobiony atmosferą oczekiwania i żarliwą agitacją mojej lepszej połowy, wreszcie rzetelnie przebrnąłem przez całość, ogarnęło mnie potężne uczucie deja vu. Jakbym powrócił w dawno zapomniane miejsce z naszej kolektywnej przeszłości. To wrażenie samo w sobie jest już szalenie twinpeaksowe. I nie chodziło tylko o cudaczną reminiscencję faktury taniego gazetowego papieru, na jakim kiedyś drukowano programy telewizyjne, która włączała mi się na widok przebarwionych nagrań, tylko kapkę lepszych niż pamiętna jakość VHS. To było niczym nazwanie zapachu, który wyczuwało się całe życie, nie wiedząc skąd się rozchodzi. W każdym razie, oryginał też wywołał u mnie poczucie ‘co ja właściwie oglądam’, ale nieco innej natury. Odkryłem źródłosłów, pochodzenie cegiełek z jakich budowano narrację niezliczonych filmów i seriali od późnych lat 90’, a które w końcu spoiły się w elementarny język współczesnych seriali. Wszystko to – zauważalne, ale dotąd jakby rozmyte, bo nienazwane – nabrało nagle wyrazistości, zmaterializowało się w konkretność pierwowzoru.
Stary Twin Peaks oglądany na świeżo, bez okularów przesadnej nostalgii przecież, zadziwia nowoczesnością. Świat serialu, stosunkowo mały, rozmyślnie klaustrofobiczny, potęguje wrażenie tarć i konfliktów między bohaterami. Fabuła – cudownie zwodnicza i meandrująca. I wciągająca - jej główny motor, kultowe ‘Kto zabił Laurę Palmer?’, przeciąga widzów przez mroczny gąszcz splątanych wątków z morderczą bezwzględnością siły, która stoi za całym zamieszaniem. Spiętrzone amplitudy emocji i wielowymiarowi bohaterowie, zwłaszcza ci poboczni, których cudowną niejednoznaczność zbudowano pieczołowicie oddając ich natręctwa i dziwnostki. Słowem, skondensowany mikroklimat w który widz wsiąka natychmiastowo. Do tego jeszcze piętno autorskiej, artystycznej kreacji zaklęte w małych, wizualnych dygresjach składających się, wraz z udźwiękowieniem, na klimat tajemnicy i niepokoju. Epatowanie tą atmosferą. A jednocześnie pewna lekkość całej konstrukcji, częste i umiejętne wplatanie wątków komediowych i obyczajowych, które pozwalają odetchnąć, czasem niemal zapomnieć o istocie fabuły. Tu wkracza też rozmyślna żonglerka gatunkowymi kliszami, a nawet autoironią. Lynch samoświadomie klei serial-kolaż, sięga do znanych i ogranych motywów, by coś zasygnalizować, czasem by podpuścić widza. Twin Peaks to ‘wysoka popkultura’, z wyraźnymi artystycznymi ambicjami. Sądzę, że gdyby oryginalny serial nakręcono obecnie i miał się mierzyć z dzisiejszymi produkcjami nie jako nestor rodu, ale młodociany pretendent – to i dziś nie znalazłby się wśród najpośledniejszych.
To właśnie oryginalny Twin Peaks wprowadził filozofię napędzającą współczesne produkcje, a którą czasem nazywa się serialową rewolucją. Lecz były to narodziny przedwczesne, wyprzedzające swoje czasy i przez to na bez mała dekadę odrzucone. Lata 90’ żywiły się rozwleczonymi serialowymi tasiemcami, skrojonymi pod możliwie szeroką publiczność – a które, niczym piwo euro-lager, miały pasować każdemu, możliwie nikogo nie zrażając. Dopiero kiedy Internet zaczął zabijać przychody z telewizji, gdzieś po dwutysięcznym roku producenci odkurzyli twinpeaksowe podejście – filozofię intensyfikacji. Sięgnięto po specjalizację wycelowaną w konkretnego odbiorcę i podkręcenie napięcia. Od teraz serial miał elektryzować, antagonizować, miał drażnić, aby przykuwać uwagę. I aby takim być, musiał odważnie sięgać po psychologiczne, choćby odstręczające ekstrema, nie obawiając się eksperymentu ani nietuzinkowej formy. Wszystko po to, aby widz, mając do wyboru płatną emisję lub czekanie na piracką wrzutkę z Internetu, musiał ulec niecierpliwości. Tym razem chciwość rzeczywiście przysłużyła się popkulturze podnoszą znacznie jakość seriali, ale fabularno-artystyczne narzędzia, które temu posłużyły, dają się odnaleźć już w Twin Peaks. Lynch robił to zanim to stało się modne. Oglądany ciurkiem, Twin Peaks zaskakuje dawką tego skoncentrowanego, buzującego napięcia, które każe obejrzeć ten ‘jeszcze jeden odcinek’ chociaż znów jest trzecia w nocy a ty miałeś się wreszcie wyspać.
Niestety, rodząc się w złotych czasach masowej telewizji, tamten oryginał zapłacił za swoją odkrywczość wysoką cenę. Telewizyjni decydenci nie rozumieli na czym polega moc tej produkcji i tak długo naciskali i cywilizowali go względem mainstreamowych oczekiwań, aż w końcu… złamał się. Inaczej tego określić się nie da. Oryginalnie Twin Peaksy są w zasadzie dwa. Jest ta pierwsza, bardziej lynchowska część trwająca gdzieś do 17 odcinka. Po którym następuje rodzaj wymuszonego rozwiązaniu fabuły, a forma podupada gwałtownie. Tąpnięcie widać gołym okiem: i w prowadzeniu historii, i nawet w stronie wizualnej. Wszystko zalewa konwencjonalność, tym gorsza, że siląca się by podtrzymać niekonwencjonalne wątki. Po prawdzie, jedynym powodem by przebrnąć przez to nieszczęście jest dotarcie do końcowego, potężnego cliff-hangera. I może jeszcze jakieś wyraźniejsze zarysowanie paranormalnych wątków fabuły, które grają pewną rolę dla kontynuacji. Ale i to przebiega się raczej z głębokim zniecierpliwieniem. Tak, oryginalny Twin Peaks skrzywdzono i to skrzywdzono okrutnie. Lecz te 25 lat, które dla Lyncha akurat okazały się wielce pomyślne, dając mu wreszcie producencką niezależność, przyniosły również możliwość – nazwijmy to – zemsty. A, ta jak wiadomo – tylko na zimno.
Bo powrót do Twin Peaks jest zemstą. Zemstą poprzez bezkompromisowość i dlatego tak przewrotną. Zemstą na telewizjach, które pragnąc udoić jak najwięcej z nabrzmiałego kultu, muszą sprzedawać produkt teraz już naprawdę nijak do mainstreamu nieprzystający. Jakie reklamy puścić po atakach zezwierzęconego karła? Szpikulców do lodu? A po ciągnącej się w nieskończoność i boleśnie dosłownej symfonii niedołężności Dougie’go? Reklamować pieluchy dla starców? I jak utrzymać oglądalność na 45-cio minutowej sekwencji nuklearno-demonicznych impresji z muzyką Pendereckiego? Która to sekwencja do telewizji trafiła chyba przez pomyłkę, zamiast do jakiejś przytulnej i nieodwiedzanej salki wideo-artu w muzeum sztuki współczesnej, gdzie nie zagrażałaby niczyim przypadkowym zmysłom? Ale to już nie problem Lyncha –on dobrze o tym wie i bawi się tym wyśmienicie.
Nowy Twin Peaks jest też zemstą na fanach i to wyjątkowo perwersyjnego, wielowymiarowego niczym Czarna Chata, rodzaju. W zasadzie nie dało się inaczej – 25 lat oczekiwań nie może skończyć się bez zawodu, przynajmniej dla licznej rzeszy zainteresowanych. Z pewnością jest okrutną zemstą na tych, którzy mieli Twin Peaks za nieco mroczną, ale głównie kryminalną historię o małej społeczności dziwaków i po prostu chcieli spotkać starych bohaterów. Owszem, dostali ich, ale dawkowanych w niewielkich ilościach, w nie do końca zrozumiałych konfiguracjach i jedynie na obrzeżach głównej – o ile taka tu w ogóle istnieje – fabuły. Wszyscy, którzy chcieli poznać los Audrey, chyba nie byli zadowoleni z wyniku długiego, bo ciągnącego się prawie cały sezon, oczekiwania. Wielbicielki i wielbiciele wielkiego czaru dawnego agenta Coopera też pewnie przeżyli ciężkie czasy oglądając go aż w dwóch zupełnie nowych, ale bardzo odległych od tego przeszłego, wcieleniach. A kto liczył na nowych bohaterów, też może mieć wątpliwości. Nowy Twin Peaks wygląda trochę tak, jakby wieść o nim ustawiła pół młodego Hollywood w kolejce do reżysera, z czego ten skwapliwie skorzystał. Owszem, świeżych i intrygujących postaci dostajemy na pęczki, lecz w rolach –jak by to nazwać? – nietrwałych, często epizodycznych, a trup ściele się wśród nich tak zatrważająco gęsto, jakby Lynch chciał mieć pewność, że nikt z nowej obsady nie będzie mu zawracał głowy kontynuacją.
Dla tych, którzy snuli ‘racjonalne’, czy psychologizujące rozwinięcia fabuły nie ma w ogóle żadnego zlitowania – nowa historia z rozmysłem wprowadza jeszcze więcej niewiadomych, gubi wątki, wprowadza i usuwa bohaterów niemal bez wyjaśnienia, nie tłumaczy, nie poddaje się logice, a kończy się jeszcze większą enigmą niż poprzednio. Stronę wizualną też podporządkowano raczej eksperymentowi, niż tempu czy percepcji widza – jeśli Lynch uzna, że na jakiś szczegół warto patrzeć przez kilka długich minut statycznego ujęcia, to będziemy się z nim gapić i nie ma uproś. Vide zamiatanie podłogi na końcu jednego z odcinków. Właściwe, od początku dostajemy sygnały, że do nowego Twin Peaks należy wybrać się tak jak do galerii sztuki – od sceny do sceny będziemy przesuwać się tak jak przechadza się od dzieła do dzieła – które może, ale nie musi do nas przemawiać i bez oczekiwania, że kolejne ekspozycje ułożą się w logiczną całość, czy przypadną nam do gustu. Właściwe wprost mówi: przestań szukać sensu, bo nie o niego tu chodzi. No dobrze ale jeśli nie o to, co o co?
Wróćmy do oryginału. Czym, brana wprost, była fabuła pierwszego Twin Peaksa to w gruncie rzeczy wiadomo –odkrywaniem matni w jakiej utknęła pewna skrzywdzona dziewczyna zanim ktoś odebrał jej życie. W akademickich opracowaniach o popkulturze, do których Twin Peaks – a jakże – zawędrował, mówi się, że to historia odczarowująca amerykańską prowincję. Rzeczywiście, wtedy, 25 lat temu autodestrukcyjne skłonności, narkotyki i nastoletnia prostytucja, skrywane za małomiasteczkową fasadą i zagubione gdzieś pośród bezkresnych lasów, robiły niemałe wrażenie. Tym bardziej, że Lynch sprytnie ogrywał rozmarzone, telenowelowe czy młodzieżowe klisze, które tym ostrzej kontrastowały z brutalnością odkrywanych przed widzem wypadków. Może i samo to starczyłoby, aby Twin Peaks przeszedł do historii i na pewno wielu fanów tak właśnie serial zapamiętało. Lecz było w tym coś więcej. To nie był – nie miał być – tylko realistyczny kryminał. Ta warstwa koegzystuje ze szczególną metaforyką czy też symboliką, która wykraczała poza ramy racjonalnie zbudowanego świata. Elementy te mogły wręcz dysonować – mnie w każdym razie w pierwszej chwili przeszkadzały, zanim zacząłem dostrzegać ich szerszy zarys. Bo jak w kryminalnej opowieści agent FBI może brać swoje sny za realne wskazówki, ot tak, po prostu? Dostawać podpowiedzi z zaświatów, mówić o tym wprost i nikt wokół niego nie ma z tym problemu? Ja wiem, to są najntisy, chwilę później ludzi chwyciło X-Files, ale tam wokół konfliktu intuicji i rozumu zbudowano całą dramaturgię. A wracając do Twin Peaks – dlaczego w świecie miasteczka, wieloznacznym przecież i dalekim od moralizowania, główny bohater wydaje się taki… no… trochę święty. Czarujący, szlachetny, empatyczny i zawsze akuratny. Po prostu święty Cooper. Nawet jak wychodzi, że kiedyś w czymś poważnie zawalił, to jest od tego tylko bardziej uroczy. Co to jest – ‘Dotyk anioła’? Ale po co anioły w opowiastce o brudach, które skrywamy za uszami? Czyżby sam Lynch chciał trochę złagodzić wymyśloną przez siebie historię? Ten element nigdy nie kleił się z interpretacją o odczarowywaniu prowincji. A to nie był jedyny niepasujący fragment. W ogóle, cała ekipa FBI przewijająca się w serialu, pochodziła jakby z innego porządku. Albert Rosenfield, patolog, bezkompromisowo inteligentny i sarkastyczny (dygresja: brak spin-off z tym bohaterem uważam za stratę dla ludzkości). Oraz szefujący im Gordon Cole, grany przez samego Lyncha, epatujący spokojną charyzmą. Razem z Cooperem stanowili dziwnie nobliwą triadę – szlachetność serca, jasność rozumu, siła doświadczenia. To nie były postacie, to była jakby manifestacja życiowej filozofii, zapewne jakoś wyrastająca z buddyzmu, którym Lynch się fascynował. FBI urasta tutaj do rangi nadnaturalnej emanacji dobra i porządku. Emanacji, która wkracza do wypełnionego moralną szarością miasteczka, kiedy codzienne zło spiętrza się ponad swe zwykłe przejawy. Tak więc na realistyczny kryminał Lynch nałożył swoistą teozofię, archetypiczną opowieść o starciu inkarnowanego dobra i zła. To połączenie czyni Twin Peaks intrygującym, ale… hmm… nie potrafiłbym z czystym sumieniem odpowiedzieć, czy serial jest tak dobry przez nie czy raczej mimo niego.
W każdym razie nowy sezon podejmuje ten archetypiczny wątek i robi się znacznie… dziwniej. Nie ma tu już wiele ‘normalnej’ fabuły, tzn. występują pasma różnych bardziej przyziemnych zdarzeń, czasem nawet dopowiadające historie starych bohaterów, ale wplatają się one raczej luźno w główny bieg wypadków. A ten od samego początku zdaje się rozwijać wokół jakiegoś nadnaturalnego starcia kosmicznych sił. Ale właśnie – zdaje się. Owszem, zły Cooper hulał 25 lat po świecie budując mroczną sieć kryminalno-magicznych powiązań, a którą teraz krok po kroku uruchamia, aby nie dać się wypchnąć z naszego świata. Ale i jemu przypadek potrafi pokrzyżować plany. Natomiast, jego dobry antagonista utknął w jakimś pozawymiarowym ‘gdzieś indziej’ i będzie musiał się wyjątkowo natrudzić, aby powrócić z tego zawieszenia. Do tego, świat tutaj wypełniony jest tajemniczymi przejściami do innych rzeczywistości. W których złu matko-ojcuje androgeniczne, ponadnaturalne coś – podpalacz. A powrót dobrego Coopera akuszeruje znany z dawnych sezonów dobrotliwy wielkolud, teraz nazywający siebie Strażakiem. Lecz to epickie tło, nie zostanie nam w żadnych szczegółach wytłumaczone. Nie ma tu żadnej neo-mitologii. Będziemy świadkami rzeczy dziwacznych, gwałtownych, wielkich i… całkowicie niezrozumiałych. Lynch gra z widzami atmosferą, lecz niczego nie nazywa po imieniu. Czy to historia o ratowaniu ludzkości, czy tylko o zaganianiu pomniejszego demona w zaświaty – Lynch nam nie odpowie. A nawet w końcu każe zwątpić, czy to co widzieliśmy w ogóle było istotą opowieści.
Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o emanacjach. Powrót do Twin Peaks obsesyjnie kręci się wokół idei myślo-tworów. Tulpy – znane w buddyzmie, fizyczne realizacje mentalnej energii. Emanacje właśnie. Lynch gęsto zaludnia fabułę postaciami, które w którejś chwili okazują się tylko magicznymi mechanizmami – często ku własnemu zaskoczeniu. ‘You’ve been manufactured’ – te słowa powracają raz po raz, niczym memento dla widza, że wszystko czemu się tutaj oddaje też jest jedynie subiektywną grą wyobraźni. A może i jeszcze przewrotniej – każe zapytać, czy jest się jeszcze sobą, czy już tylko podstawioną atrapą, spłaszczoną projekcją samego siebie. W wąskim sensie – tu i teraz na swoje wrażenie. Ale też w szerszym, życiowym. W ogóle całość sprawia, przynajmniej na mnie, takie wrażenie, jakby chodziło o odzyskanie utraconej głębi. Jakby tworząc ten oniryczny świat, Lynch chciał usilnie wskazać, że to tylko cień jakiejś prawdziwszej, pełniejszej rzeczywistości. Na to wszystko nakłada się jeszcze jeden aspekt. Nowy Twin Peaks jest brutalny i gwałtowny – daleko bardziej niż oryginał. Świat, po którym grasuje zły Cooper od czasów Laury Palmer skundlił się i jeszcze bardziej oszalał. Zło stało się bezwstydne, nie chowa się, nie przybiera masek. Pewnie, że ta radykalizacja to przytyk do naszej własnej rzeczywistości. Ty to znasz, ja to znam, każdego dnia o tym czytamy, codziennie oglądamy to w dzienniku. Dawne błędy powracają raz po raz, w jeszcze gorszej postaci. W Twin Peaks też. Nawet nasi niezmordowani agenci FBI – a pośrednio te jasne zasady, które miały porządkować świat – są już wyraźnie sfatygowane. Owszem dołącza do nich entuzjazm młodości, powabny jak ruda agentka, ale i potężna gorycz – w osobie tajemniczej Diane. A jednak, w jakiś sposób Lynch próbuje rozgrzeszyć ten świat, może nawet go… zbawić? Jak gdyby podsuwa nam myśl, że to co widzimy jest płaskie i nieprawdziwe, że jest tylko atrapą swojej głębi – bo to my tak chcemy. Otaczamy się emanacjami naszych pragnień i obaw, udając, że nie są nasze, nie biorąc za nie odpowiedzialności. Jeśli dziś świat wydaje się nam gorszy i groźniejszy, to także dlatego, że skupiamy się, by widzieć go w takim zawężeniu. W jakimś sensie wolimy stereotypy, wolimy wierzyć w czyste zło (ale i dobro), by ulegać metafizycznemu dreszczowi. To prostsze niż spojrzeć w głębię. Lynch zabiera nas do swojego sennego koszmaru, lecz odsłania przed nami jego umowność, wzbudza w nas wątpliwość czy to co bierzemy za realność, nie jest tylko myślo-tworem naszym lub innych ludzi. Ostatecznie, może nigdy nie było ani złego, ani dobrego Coopera, może to wszystko tylko podróż, której cel i znaczenie rozminęły się w jej trakcie z rzeczywistością. Zdaje nam się, że wiemy co mamy czynić, ale co, gdy okaże się, że to nie ta historia?
Wracając do strony artystycznej, nowy Twin Peaks, tak jak i ten dawny, jest kolażem. Bardziej oniryczny, mniej zrozumiały, mocniej bawiący się atmosferą, chociaż bardziej wsobny i autotematyczny. Jego materiał to elementy z oryginału i to co kult Twin Peaks zbudował wokół siebie przez te dwie i pół dekady. Ale także wszystko to, czym Lynch parał się w swoim życiu. Patrząc na niektóre sceny i postacie nie można oprzeć się wrażeniu, że gdzieś się to już wcześniej u niego widziało. Blue Velvet…? Mullholland drive…? Ereaser head? A więc wtórność? Może, ale to wciąż unikalne cegiełki i daleko im do opatrzenia się. Widać tu wielkie nieskrępowanie, na granicy arogancji, na jaką pozwala brak czasowych ograniczeń serialu. Ale ten czas na zabawę formą popłaca, są tu sekwencje genialne, są aktorskie popisy. Scena, w której naspeedowany gangster próbuje ubić interes, walcząc z ciężkim atakiem paranoi. Tyrada Janey-E, która retoryką rodem z Occupy Wall Street odprawia dwóch mafijnych ‘komorników’ z kwitkiem. Kyle MacLahlan, za całość, czyli coś cztery różne wcielenia agenta Coopera. Skrzywdzona i ekstrawagancka Diane.
Dziwne, ale w tym nowym sezonie tworzywem – czy też bohaterem – jest również czas. Przemiana jaka zaszła w aktorach, którzy dotrwali do powrotu, możliwość przeskoczenia tej przepaści w jednej chwili, od ujęcia do ujęcia, a jednocześnie trwałość filmowego nagrania, które, w przeciwieństwie do ludzkiego ciała, nie poddaje się starzeniu. W tym wszystkim snuje się coś bardzo osobistego, wielki niepokój wobec własnej (nie)trwałości, którego nie koi nieprzemijalność sztuki. Lynch z pełną świadomością wykonał radykalny eksperyment: oto wiele lat temu prawdziwi ludzie zagrali dla nas zmyśloną historię, by po tak długim czasie zwieńczyć ją, znów jako wypadkową prawdziwego życia (wielu nie dożyło do kontynuacji…) i wyobraźni. A jednocześnie ta akolada, raz nagrana i przez to utrwalona, wymknie się teraz sile przemijania. Będzie żyć odtąd własnym życiem, odgrywana znów i znów już w oderwaniu od czasu i ludzi, którzy ją wytworzyli. Może o tym opowiada konfundujący finał – o podróży jaką odbywa sama, raz opowiedziana, historia? A może ten skądinąd okrutny eksperyment symbolizuje tajemnicza klatka na paranormalne byty, której rola z początkowych odcinków nigdy się przecież nie wyjaśniła? Lynch, nagrywając oryginał uczynił coś ważnego dla popkultury, ale dodając kontynuację, nieodwołanie stworzył artystyczno-metafizycznego potwora.
A co do finału jeszcze, to z jednej strony coś chciałoby we mnie, by cała ta na historia znalazła wreszcie rozwiązanie, by elementy splotły się w jakąś dającą się ogarnąć i streścić całość. Dostać wreszcie to nieszczęsne wyjaśnienia na tacy. Co, skąd i dlaczego – jaka mitologia rządziła tym całym bałaganem. Lecz właśnie tego dostać nie możemy! Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że popkulturą jest to, co utwierdza odbiorcę w jego odbiorze świata. A nas przede wszystkim nauczono, że opowieści muszą mieć sens i przez ten odruch domagamy się wewnętrznie logicznej, zamkniętej historii. Jeśli więc przez osiemnaście odcinków Twin Peaks Return uciekał od logiki i racjonalności, eksplorując inne możliwości, usilnie szukając komunikacji z widzem poza prostym następstwem zdarzeń, to jakże na końcu miałoby stać się inaczej? Cóż, miasteczko Twin Peaks przez 25 lat żyło sobie w cieniu swoich symbolicznych szczytów – dobra i zła, fasady i głębi, a wreszcie swego największego sukcesu i porażki jako serialu. I oto Powrót, jak z nagła wypiętrzony, trzeci szczyt, zniweczył ten usypiający dualizm. Trzeba to dopiero przetrawić. Nie spodziewajmy się zbyt łatwo nadać mu sens.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz