sobota, 25 marca 2017

Antychryst wiosenny

  Słońce zawisające nisko nad horyzontem nagle sprawia, że wszystko jakby zatrzymuje się, uchwycone w nierealnym blasku. Stop-klatka z wielkiej eksplozji, wyrazista, prześwietlona, bezczasowa. Każdy szczegół widać dokładniej. Trawy, załamane i zasuszone jeszcze, drzewa wciąż chropowate i nagie. Wszystko przyczajone i wyczekujące. I wtedy ta myśl, cytat: natura jest kościołem szatana.
  Czemu pierwszy dzień wiosny przypomniał mi Antychrysta von Triera? Jakkolwiek ryzykownie to zabrzmi – lubię ten film. Oczywiście nie za mizoginiczną fabułę, Willema Dafoe z kołem szlifierskim w nodze a już na pewno nie za genitalne okaleczenia (wysoko w rankingu tego, czego ‘odzobaczyć’ się już nie da). Zawsze jednak czułem, że jeśli odrzucić z tej historii tę pewną dozę – jak by to nazwać? – efekciarstwa, zostaje z niej coś znacznie ciekawszego. Coś co spina ją w sensowną całość, niczym ciemne drewno, na którym dopiero wymalowana bluźnierczą ikonę. Coś unoszącego się w całej atmosferze tego filmu, czego wspomniany cytat jest chyba najpełniejszym wyrazem. I zarazem to coś co – heh – tak bardzo rezonuje z… wiosną.
  Tym czymś jest groza natury – ale nie w sensie sentymentalnego wrażenia potęgi, jakie tam może wywołuje burza czy górska grań. Jest to groza organiczna i osobista, zakorzeniona w samej biologii, w samej obecności życia. To groza pewnej całości, pewnego systemu jaki natura stanowi. Groza jej metody przetrwania i samoodtwarzania. Groza siły, która nie będąc ani celową ani rozumną, zarazem zachowuje się jakby realizowała swe dążenia w sposób przemyślany – lecz posługując się przy tym środkami spoza ludzkich kategorii dobra i zła. Siła, która nie zna umiaru, ani skrupułów, ani litości – a podtrzymuje się na przyroście i zgubie milionów mniej lub bardziej samoświadomych istot. Siła, która jako byt wyodrębniony i nazywalny istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni – jest bowiem sumą nieprzeliczonych zdarzeń i procesów. I może właśnie dlatego, że tak naprawdę istnieje i ukonkretnia się tylko w ludzkim umyśle, z taką bezwzględnością egzorcyzmuje ją człowiek ze swego bezpośredniego doświadczenia. Kultura i cały skrojony pod nas, ‘cywilizowany’ świat to próba wydarcia naturze przestrzeni materialnej i mentalnej. Człowiek czyni tak od stuleci, łudząc się, że tym samym wyzwala też siebie spod jej władania. Oczywiście, jest to beznadziejne samo-oszustwo. Zasze, prędzej czy później skazane na klęskę. Przez starość, przez chorobę, albo i przez wahnięcie hormonów - wciąż  i wciąż choć ta ślepa siła co ma już niby istnieć tylko poza nami, odzywa się w nas na powrót.
  Takie przesłanie emanuje z filmu von Triera, ale żeby pojąć całą jego przemyślność, trzeba też spojrzeć odpowiednio na człowieka. Na co dzień żyjemy w świecie, który nazywam arystotelesowskim. Arystoteles, obserwując składnię języka, próbował usystematyzować  wszelkie byty poprzez cechy, którymi można je opisać. Kategorie które wyodrębnił – tyleż nudnawe, co zdroworozsądkowe – brzmią dziś jak apoteoza powierzchownego pojmowania świata. Jednak w jakiś sposób odbija się w nich podstawowa ludzka umysłowość – a jeśli nie umysłowość w ogóle to przynajmniej umysłowość człowieka europejskiego, przez arystotelizm zawsze kulturowo dotkniętego, choćby zupełnie nieświadomie. System ten odbija jakiś techniczny, elementarny aspekt poznania, sposób w jaki nawigujemy wśród napotkanych bytów – a przynajmniej nasze głębokie pragnienie by tak się dało. Tak więc świat arystotelesowski, to świat bodźców i bytów skrojonych na naszą miarę, w sensie ich proporcjonalności dla naszej percepcji.
  Jako gatunek od wieków formowaliśmy materialną rzeczywistość tak by możliwie dokładnie odpowiadała ramom naszych wyobrażeń i potrzeb. Ergonomizacja przestrzeni i specjalizacja działań, automatyzacja codzienności. Niesamowite, jak współczesne miasto, jako forma przetworzenia przestrzeni, odbija ludzką umysłowość. Te proste podziały, te wyróżnione strefy. Tu się chodzi, tu się jeździ, tu się czeka a tu przechodzi. Tam kupujesz ziemniaki, a tu buty. Witryna, witryna, przejście między blokami. Wszechobecne kąty proste, przestrzeń pocięta i podzielona na boksy. Łatwa do zapamiętania organizacja, stworzona przez ludzi i dla ludzi – a więc obdarzona sensem. Bo wszystko to idzie dużo dalej. Wytworzony ludzką ręką materialny świat ma też dla ludzi intencjonalny sens. Nie musisz wiedzieć jak działa zamek, by otworzyć drzwi. Ani wyobrażać sobie budowy włącznika, by zaświeci lampę. Złożona całość opakowana w intencjonalny sens pozostaje całkowicie niewidoczna, zakryta i niezauważalna, usunięta z pola widzenia. Tego łaknie nasza percepcja – prostych kategorii. Doprowadziliśmy do tego, że na co dzień korzystając z wysoce złożonych wytworów możemy nie poświęcać ich działaniu praktycznie żadnej uwagi. Narzędziowy sens jaki mają te przedmioty dla nas całkowicie przesłania pytanie o ich ‘wnętrze’, o konstrukcję i zasadę działania. A pośrednio – o głębsze znaczenie.
  Skoro więc tak szczelnie otoczyliśmy się tym ugładzonym, arystotelesowskim światem, nic dziwnego, że projektujemy takie myślenia na wszystkie inne dziedziny. Na nasze wzajemne relacje, na nasz los. Szufladkowanie, stereotypy, memetyczne kody… Wszystko to mentalne próby przeniesienia naszego łaknienia prostej kategoryzacji na psychologiczny poziom. Wszystko to jedynie wyraz dogłębnie ludzkiego dążenia do minimalizacji poznawczego wysiłku. I to samo wreszcie czynimy z wyobrażeniem o własnym losie, spodziewając się, że kilka prostych zasad i powtarzalność codziennych rytuałów przyniesie długie i dostatnie życie.
  Ten arystotelesowski świat miał już wiele różnorakich odsłon. Nauka, mitologia, taka czy inna religia – nie ważne co organizuje ludzkie wyobrażenia, nasze umysły nie dbają o obiektywną prawdę. Pragną jedynie ram, które pozwolą posegregować wrażenia. W tym sensie – i tu powoli wracamy do von Triera – mieszkańcy arystotelesowskiego świata tworzą kościół. Stanowią wspólnotę wyznawców kategorii, wiernych rozumowemu rozbiciu świata na wygodne fragmenty. Jest to kościół wierzących w poznawalność, w pewną racjonalność rzeczywistości – ale w ogólniejszym, pozanaukowym sensie. Chodzi właśnie o współmierności świata do człowieka (łacińskie ‘ratio’ ma również w swym w źródłosłowie miarę). To jest nasz odruch, nasz modus operandi. Może nawet to jest konieczność, bo tylko tak na dłuższą metę możemy w ogóle poruszać się w rzeczywistości. I może to też powód, dla którego filozofie odrzucające współmierność nas wobec świata zawsze pozostawały niszowe.
  Tylko, czy aby natura, czy świat rzeczywiście wie, że ma się przykrajać do ludzkiej percepcji? Kategoryzacja, która zrodziła się z zanurzenia w naturze, narzędziowość z jaką traktujemy obrastające nas życie – to zdradliwe uproszczenia wobec przebiegłej złożoności. Jajko jest tylko pokarmem, póki nie znajdziemy w nim zarodka – albo nie okaże się zbukiem. W obu przypadkach – samo życie. Orzech podobnie – chyba, że ubiegły nas larwy, albo, wyrzucony bezwiednie, nie wypuści pędów spod kompostu. Albo krwawa plamka przyczajona w fałdach surowego fileta, przypominająca co naprawdę trzymamy w ręku. Łatwo natura rozsadza ten świat kategorii, łatwo go ośmiesza. Tak więc to właśnie kościół wyznawców współmierności von Tier przeciwstawia naturze. Bo natura żadnej współmierności wobec człowieka nie zna i nie gwarantuje. Jest domeną metafizycznego i teleologicznego chaosu, który włada indywidualnym losem. Przypadkowe zrządzenia, nadmiar czynników nad którymi nie można zapanować. Dzieci giną, szaleństwo dojrzewa, każda zdolna do podziału komórka może przemienić się w raka. Jedno tąpnięcie, jedna iskra potrafi pochłonąć całe ekosystemy z dnia na dzień. Drapieżnik mordując swą ofiarę, prócz jednostkowego bytu gasi cały mikrobiotyczny wszechświat jaki żyje w niej i na niej. Tysiąc ziaren musi paść na ziemię by kilka wzrosło i obrodziło kolejnym tysiącem. A rozkładające się w zaroślach szczątki wybuchają robaczą obfitością nowego istnienia. To jest właśnie to pulsujące jądro metafizycznej grozy, namacalne pod wilgotną, butwiejącą zasłoną przetrwania. Nieogarnięta złożoność i nieludzka, uparta bezcelowość.
  Dobry horror to taki, przez który rzeczywistość choć przez chwile wyda nam się naruszona, zda się woalem, za którym kryje się coś nieznanego i niepokojącego. Von Trier sięga właśnie za tę kotarę, którą my, ludzie współcześni, opatuliliśmy się wyjątkowo ciasno. Kotarę pseudo-ucywilizowanego życia. Chcemy jednak czy nie, natura przerasta nasz świat. Natura jako statystyczne przetrwanie, ze wszystkimi jego niepewnymi konsekwencjami dla indywiduów. Natura jak wszystko to co wyparliśmy z jasnych ulic oświeconego rozumu do kanałów i nieużytków naszej podświadomości.
  Gdy więc jeden z pierwszych cieplejszych dni łechta promieniami te zasuszone skwery i klomby, pełne jeszcze liści butwiejących po poprzedniej zimie…  Gdy z dawna niewyczuwalny, gnilny zapaszek ulatnia się znów żwawiej z gruntu, wieszcząc, że już niedługo podążą za nim pierwsze źdźbła przebudzonej trawy…  Gdy tak jadę przez miasto obserwując jak życie niedługo znów zacznie napierać na każdą chodnikową szczelinę, zagarniać każdy zapomniany nieużytek i pchać się pączkami, kłączami, liśćmi, pyłkami i larwami w przestrzeń, którą uzurpujemy sobie jako własną… To tak myślę, że cały ten spektakl wypierania i pochłaniania jawi się jakimś absurdalnym nadmiarem, jakimś nużącym naddatkiem nad swoją własną wartością. Tak – światło budzi odruch zwierzęcej ulgi węszącej lepszy czas pośród kolejnej biotycznej erupcji. Lecz mrowiąca świadomość wyrajającego się wokół życia, jakiś pierwotniaków wysysających się i dzielących intensywniej w przydrożnych kałużach i gryzoni gżących się w ścianach działkowych altanek wraz z nastaniem dni długich… Świadomość tego poruszenia, tumultu jakiegoś wszechobecnego, który zaraz eksploduje w powietrzu, w wodzie i na ziemi i już rozpyla swe gazy, już gęstnieje, choć jeszcze, jeszcze przez chwilę się wstrzymuje… Ta świadomość nuży. Nuży jak zbyt długa, nieodrobiona lekcja. Którą usilnie próbuje się pojąć w tej krótkiej chwili wielkiego wszechblasku, jakby to naprawdę był wybuch wstrzymany na moment złośliwą bądź litościwą ręką – ale właśnie: tylko na chwilę.


Żołędzie spadały na dach. Spadały i spadały. Ginęły. Zrozumiałam, że całe piękno Edenu wyrosło na odrażającej prawdzie.
Antychryst, von Trier

wtorek, 7 marca 2017

Wodór w czasach post-prawdy c.d.

Wracamy do tematu metalicznego wodoru, ale teraz przyjrzymy się jak to społeczeństwu zostało przekazane. Czyli o nakręcaniu medialnego hype'u, noblowskim lobbingu, grafenowym szale, zmęczeniu solucjonizmem i czy aby nauka sama nie dokłada się do wzmożenia irracjonalnych prądów.


 Tak jak wspomniałem ostatnio, w mediach podkreślano, że oto wytworzono rewolucyjny  nadprzewodnik. Nieco niżej znajdziecie filmik zamieszczonego przez samą macierzystą instytucję odkrywców, którego spora część skupia się na potencjalnych zastosowaniom - o czym z lubością rozpisywały się media. Otóż, rzeczywiście, metaliczny wodór, wedle obecnej wiedzy powinien być nadprzewodnikiem, tzn. materiałem, w którym – na skutek kwantowych efektów – prąd może płynąć bezoporowo. W filmiku pada określenie ‘Święty Graal fizyki fazy skondensowanej’  (przy okazji: tak się nazywa ta działka, e… tzn. bez Świętego Graala rzecz jasna) w odniesieniu do metalicznego wodoru, ale jest  w tym troszkę uzurpacji. Generalnie, za ów Święty Graal uważa się odkrycie nadprzewodnika, który utrzymywałby swoje własności w warunkach pokojowych. Na razie posiadamy takie materiały działające w temperaturach sporo niższych niż minus 100 stopni Celsjusza, co jest zbyt kłopotliwe np. dla przemysłowych zastosowań – ale to i tak sytuacja nieporównanie lepsza niż dla pierwszej generacji nadprzewodników, wymagającej do działania bez mała zera absolutnego. Wracając do naszego tematu, w istocie metaliczny wodór byłby nadprzewodnikiem prawdziwie wysokotemperaturowym. Tu jednak pojawia się wspomniane ostatnio ‘ale’. Qui pro quo – metaliczny wodór może istnieć tylko pod ekstremalnymi ciśnieniami (notabene: to też dotyczy zeszłorocznych doniesień o nadprzewodzącym siarkowodorze – bardzo zbliżony temat). I tu pojawia się kolejna koncepcja – metastabilność. Metastabilność znaczy tyle, że próbkę wprowadza się w jakiś stan termodynamiczny pod działaniem pewnych zewnętrznych czynników (tu: wysokiego ciśnienia), a po ich ustąpieniu pozostaje ona w tym stanie. Czyli chodzi o sytuację, gdy co prawda wytworzenie metalicznego wodoru wymaga ekstremalnego środowiska,  ale potem można by go przenieść do  znacznie mniej wymagających warunków, bez utraty właściwości. I teraz trzeba to powiedzieć jasno i otwarcie: nie ma obecnie przesłanek, że metaliczny wodór jest metastabilny.  A skoro tak, to na ten moment również mówienie o zastosowaniach jest pewnym nadużyciem. Oczywiście, nie znaczy to że nie należy intensywnie zbadać czy taka metastabilność nie występuje, wręcz przeciwnie  – ale to dopiero zadanie na przyszłość.



  Wszystko to rozgrywa się jednak w pewnym dość specyficznym kontekście. Badania nad metalizacją wodoru podejmuje się tak naprawdę od ponad 80 lat. Za styczniowym doniesieniem kryje się więc już pewna dłuższa historia, ale skupmy się tylko na jej najnowszej odsłonie. W 2011 grupa prof. Eremetsa z Instytutu Maxa Plancka opublikowała już twierdzenia o zaobserwowaniu metalicznego wodoru, które zostały ostro skrytykowane przez grupę prof. Silvery z Harvardu, drugiego dużego gracza w tej dziedzinie oraz… autora obecnego doniesienia (to jego możecie zobaczyć na filmiku). Nie dziwi więc, że teraz role się odwróciły i grupa prof. Eremetsa żwawo demontuje znaczenie najnowszego odkrycia. To akurat bardzo dobrze, a w takiej działce, gdzie techniki eksperymentalne jak i same wyniki pozostawiają spore pole do interpretacji, dyskusja jest jak najbardziej naturalna, potrzebna i rozwojowa. Pikanterii całej sprawie dodał może fakt – dosłownego – wyparowania próbki , na której wykonano ostatnie badania. Z weryfikacją wyników trzeba będzie więc jeszcze trochę poczekać.
  I tak powoli dochodzimy do delikatnych kwestii na styku nauki i społeczeństwa, czyli jak to wszystko zostało opinii publicznej zaprezentowane. Trzeba bowiem sobie zdawać sprawę, że mówimy tu o naukowym sporze ośrodków dla których publikowanie w najbardziej prestiżowych pismach to chleb powszedni – stawka tych utarczek jest jeszcze wyższa. Chodzi o pierwszeństwo odkrycia i zupełnie realną w tym kontekście nagrodę Nobla. Do tego, są to badania bardzo drogie – oczywiście nie aż tak, jak fizyka cząstek, ale jednak fizyka wysokich ciśnień pochłania znaczne nakłady. Nakręcanie medialnej wrzawy wokół tych doniesień nie wydaje się więc przypadkowe. Chodzi o swoisty lobbing. W kontekście Nobla – cóż, kolejka odkrywców pretendujących do nagrody jest długa, a przekonanie opinii publicznej , że stała się świadkiem przełomowego wydarzenia pomaga przesunąć się w niej nieco do przodu. Natomiast w kwestii finansowania, tworzenie pozoru natychmiastowych korzyści płynących z badań zapewne pomaga wywrzeć wrażenie na politykach kontrolujących nakłady na naukę. Oraz komisjach grantowych. Oczywiście buduje też prestiż i pozycję zarówno pewnych tematów badawczych jak i zajmujących się nimi ośrodków, co przekłada się na rozpoznawalność , napływ najlepszych kandydatów itd. Krótkofalowe korzyści z hype’u są więc oczywiste. Ale…
  Ale ta erupcja medialnego entuzjazmu wywarła na mnie, mówiąc delikatnie, nie do końca pozytywne wrażenie. Cała sytuacja przypomniała mi od razu grafenowe szaleństwo sprzed paru lat. Też słyszeliśmy o materiale przyszłości, który zrewolucjonizuje elektronikę, medycynę i co tam jeszcze. Każdy szanujący się eksperymentator musiał coś z grafenem pomierzyć. Jest nawet historia z działki metalizacji wodoru: jedną z pośrednich faz odkrytych w tamtym czasie opisywano jako ‘grafeno-podobną’. Nawet w Polsce próbowano czarować perspektywą masowej produkcji grafenu – chociaż kto niby miałby go od nas kupować, kiedy zachód ma już swoje źródła, a rodzimego, innowacyjnego przemysłu elektronicznego brak? Z perspektywy badań podstawowych grafen oczywiście nauczył nas bardzo wiele (prosty układ do testowania dwuwymiarowej relatywistycznej mechaniki kwantowej – mniam!). No ale gdzie jest dziś ten grafen? Świata nie zmienił. Wielkie koncerny może spożytkują go na kolejnej generacji procesory, może pojawi się prędzej czy później w jakiś powszechnych zastosowaniach – ale widać już, że to będzie ewolucja, nie rewolucja. I tak się więc zastanawiam – jak to wygląda z perspektywy szarego zjadacza chleba? Czy aby nie przekłada się to tylko na zawiedzione nadzieje? Czy nie kiełkuje w myśl, że wszystkie te ‘odkrycia’ o kant wiadomo czego rozbić, po prostu kolejna podpucha od jajogłowych dybiących na publiczną kasę? A jak mówię kolejna – to naprawdę kolejna. Bo takich historii przetoczyło się przez ostatnie dekady dużo więcej. Szał na nano-technologię koło 2000 roku. A o biologii to lepiej nie wspominać – komórki macierzyste, terapie genetyczne, rozszyfrowanie genomu… Wszystkie te skądinąd niezmiernie ważne badania, które jednak wdarły się w wyobraźnię społeczną obiecując nowy, wspaniały świat. Owszem, one procentują gdzieś w tle i umożliwiają rzeczy niewyobrażalne wcześniej – ale świata jakościowo nie zmieniły. Żaden tam game-changer. Dlatego, obserwując medialną akcję zatytułowaną ‘wodór metaliczny’ mam tak mieszane uczucia.
  Tylko co w zamian? Nie chwalić się? Nie przybliżać tego społeczeństwu? Szkopuł w tym, że przez ostatnie dekady z informowaniem o nauce stało się mniej więcej to samo co z ideałami liberalnej demokracji. To znaczy: chwalebne motywacje i obiektywnie pożądane rozwiązania pomieszały się z bieżącą grą interesów i w jakiś stopniu wypaczyły. Bo przecież to ważne, żeby społeczeństwo informować o nauce. Żeby wyniki badań nie zamykały się w akademickich czterech ścianach. Ludzie powinni wiedzieć, że ich podatki idą na coś ważnego. Ba – powinni mieć świadomość naukowych osiągnięć, żeby mieć jakieś poznawcze oparcie w odbiorze świata. I aby młodzi-zdolni chcieli dokładać się do postępu, a nie wybierali swoje kariery jedynie z merkantylnych pobudek. Tylko że, jak już wspomniałem, nauka – a zwłaszcza ta określana mianem ‘competitive science’ – to świat ostrej konkurencji o środki i prestiż. Przez co misja oświecania społeczeństwa dość gładko połączyła się z ugrywaniem pod siebie medialnej uwagi. Ryzyko merytorycznych nadużyć nie jest tu co prawda problemem – weryfikacja odtwarzalności wyników to żelazna zasada tego światka – ale tworzenie medialnej zasłony dymnej już tak. Wydaje mi się, że roztaczanie przed laikami świetlanych perspektyw rychłego wdrożenia nowych odkryć to pewne nadużycie. Mamienie wizjami, o których wiadomo z góry, że są wysoce niepewne i obwarowane zbyt licznymi ‘ale’. To ma swoje skutki – ukuto nawet termin solucjonizm, czyli wywoływanie hurra-optymistycznego przekonania, że różne światowe problem znikają wraz ze stworzeniem (albo nawet jedynie zaproponowaniem…) odpowiedniej technologii. Niestety, to tak prosto nie działa. Dziś - bardziej niż dekadę temu - widać, że nauka i technologia nie uczyniły naszego życia jednoznacznie przyjemniejszym i bezpieczniejszym, a na pewno nie prostszym. Oczywiście, że nauka potrzebuje pewnej dozy pionierskiego romantyzmu i ambitnych, dalekosiężnych celów. Jednak, wzbudzanie nadziei na wielką zmianę raz po raz w końcu musiało odbić się czkawką – i kto wie, czy właśnie dziś nie obserwujemy wielkiego odwrotu od naukowego postrzegania świata, będącego w jakimś stopniu pokłosiem tych wciąż zawodzonych nadziei.
  Bo nie ma wątpliwości, że trwa wzmożenie irracjonalnych prądów. Może te wszystkie ruchy anty-szczepionkowe, pseudo-ekologia, neo-znachorstwo czy nawet ‘fizyka smoleńska’ to jakiś odpowiednik politycznych  szowinizmów, tych wszystkich ‘trumpizmów’ i ‘naszyzmów’ (od naszości…). Jeszcze jeden wariant pokazywania f… figi instytucjom i hierarchiom? Dziwnie tak patrzeć jak antyintelektualne nurty szerzą się w najlepsze nowymi kanałami komunikacji, których istnienie samo w sobie świadczyć powinno o sile naukowej refleksji. Lecz prawie nikomu to przeszkadza – tak jak nie przeszkadza korzystać ze swobód obywatelskich by wybierać do władzy niechętnych tymże swobodom. Mam takie wrażenie, że ludzie masowo odrzucili refleksję o sobie i świecie na rzecz uproszczonych, o ile w ogóle nie prostackich odpowiedzi. I tak się zastanawiam czy cykliczne naukowe hype’y nie dorzuciły swojej cegiełki do tego rosnącego muru pogardy wobec dzielenia włosa na czworo. Ile to doniesień o cudownych rozwiązaniach rozmyło się już w niebycie? Ile to razy świat miał się już zmienić na lepsze? Czy filmik taki jak ten tu przytoczony czegoś jeszcze uczy i na coś ważnego wskazuje, czy dokłada się już tylko do zmęczenia niespełnionymi obietnicami? Może ludzie zwracają się ku najmniej wiarygodnym źródłom, nie tyle z niechęci do wiedzy, ale dlatego, że już jakoś zawiedli się na systemie oficjalnych instytucji i naukowych stopni. ‘Bo wszyscy kłamią’ – w domyśle: obiecują, a nie dają.
  Cóż, świat ma z pewnością poważniejsze problemy niż nieco zbyt nachalna autopromocja kilku ambitnych badaczy, ale zastanawiająca jest ta zbieżność wspomnianych procesów z kondycją świato-systemu.  Trudno stwierdzić, czy odbijają się tu tylko globalne procesy, czy stąd właśnie biorą swoje częściowe źródło. Na wielką reformę świata nauki się nie zanosi, na jakąś pogłębioną autorefleksję również nie. Zresztą, społeczne zmęczenie materiału, choć dziś już lepiej widoczne, jeszcze długo nie zagrozi gospodarczym korzyściom z łożenia na badania – a więc i pozycji samej nauki. Przynajmniej w cywilizacyjnym centrum zachodu, bo u nas, na peryferiach, gdzie związki między postępem a dobrobytem traktuje się dość luźno i umownie – sprawy szybko mogą przybrać radykalny obrót. Jednak… Jednak… Historia zna czasy cywilizacyjnego regresu, a one od czegoś się przecież zaczynały. Tak czy inaczej, metaliczny wodór jeśli nie wpisze się nawet w annały postępu, to w ducha czasów post-prawdy wpisał się już z pewną nawiązką. 

niedziela, 5 marca 2017

Wodór w czasach post-prawdy

Buchnęło, zawrzało i zgasło
A. Mickiewicz, Dziady

  Metaliczny wodór spadł jak grom z naukowego nieba, wstrząsnął mediami, by – no cóż – wyparować z nich równie gwałtownie i to w atmosferze małego skandalu. A skoro hype opadł to pozwólcie, że podzielę się paroma naukowo-kulturowymi spostrzeżeniami o całej tej sprawie. Bo na pewno dotarł do was przekaz, że oto wytworzono materiał przyszłości o niespotykanych własnościach, który odmieni oblicze energetyki itp. Cóż, metaliczny wodór – o ile naprawdę go zaobserwowano – to fascynująca sprawa, co postaram się zaraz wyjaśnić. Lecz, niestety, opowieści o jakimś przełomie dla ludzkości na ten moment trzeba włożyć między bajki.  Co gorsze, chyba czas się zastanowić czy rozkręcając takie medialne szaleństwa przypadkiem nie napędzamy społecznej erozji zaufania do nauki – a jest się czego obawiać.
  No dobrze, ale najpierw opowiedzmy sobie o co w tym wszystkim z grubsza chodzi. Wodór, jak mam nadzieję wszystkich uczono na szkolnej chemii, to najprostszy z pierwiastków, którego atom składa się z jednego elektronu i jednego protonu. Zwykle występuje w postaci dwuatomowych cząsteczek, spojonych tzw. wiązaniem kowalencyjnym. Naiwne wyobrażenie atomu wodoru to elektron krążący po kołowej orbicie wokół jądra – to jednak zbyt prosty obraz. Mechanika kwantowa mówi, że elektronu nie możemy wyobrażać sobie jako jakiegoś dobrze zlokalizowanego w przestrzeni obiektu, ale jako pewną rozmytą chmurę ładunku (dokładniej: rozkład prawdopodobieństwa napotkania elektronu w przestrzeni wokół jądra). Ta chmura to tak zwany ‘orbital atomowy’. W zależności od ‘stanu energetycznego’  atomu orbitale te mogą mieć różne kształty, ale podstawowy orbital jest to po prostu rozmyta sfera, której średni promień możemy wyznaczyć. Skoro atom już sobie wyobrażamy, to teraz cząsteczka. Otóż cząsteczkowy wodoru powstaje z częściowego pomieszania orbitali od jednego i drugiego atomu. Taka uwspólniona chmura ładunku, obejmująca oba jądra, to właśnie wiązanie kowalencyjne, nadające cząsteczce strukturę. Taki wodór występuje w naszych ziemskich warunkach. Czym więc jest jego metalizacja? Wróćmy do naszej wizji elektronu jako chmury ładunku. Otóż metale charakteryzują się tym, że elektrony ‘odczepiły’ się od jąder i utworzyły jedną wspólną chmurę ładunku (tak zwany gaz elektronowy), rozciągającą się na całą próbkę. Ponieważ, inaczej niż w cząsteczkach, takie elektrony nie są przestrzennie przypisane już do żadnego atomu, mogą się swobodnie przemieszczać przez objętość próbki i stąd dobre własności przewodnictwa elektrycznego metali. Zatem, metalizacja wodoru to próba takiego ściśnięcia wielu dwuatomowych cząsteczek, aby spajające je elektrony odczepiły się i stworzyły jedną wspólną chmurę. Aby coś takiego było możliwe potrzeba jednak gigantycznego ciśnienia, rzędu 300-600GPa, co odpowiadałoby mniej więcej naciskowi sześciu ton na centymetr kwadratowy.
  A dlaczego to jest w ogóle ciekawe dla fizyków? Otóż, to uwolnienie elektronów to tak zwane kwantowe przejście fazowe. Rozłóżmy tę nazwę – najpierw same przejścia fazowe. Wszyscy się na co dzień z nimi stykamy, ale prawdopodobnie mało kto zwraca uwagę na ich naprawdę ciekawe aspekty. Weźmy takie gotowanie wody, powiedzmy w garnku. W pewnej bardzo konkretnej temperaturze zaczyna parować cała jej objętość. Dwie rzeczy powinny nas tu zadziwiać – po pierwsze intuicja raczej podpowiadałaby, że woda paruje ‘coraz bardziej’ wraz ze zwiększaniem temperatury. Tymczasem, nic bardziej mylnego – przejścia fazowe nie zachodzą ‘na raty’. Woda pozostaje ciekłą wodą aż do temperatury wrzenia, kiedy zmiana zachodzi nagle, w całej jej objętości. To uniwersalna cecha przejść fazowych – cząstki w układzie przechodzą do innego stanu skokowo, wraz ze zmianą jakiegoś termodynamicznego parametru. Druga fascynująca cecha to kolektywność takich przejść. Pomyślcie, cząsteczka wody ma niecałe 30 nanometrów średnicy, a garnek, powiedzmy 30 centymetrów. Czyli molekuły na przeciwnych krańcach garnka dzieli odległość tak z dziesięć milionów razy większa niż one same. Skąd więc tak odległe cząstki wiedzą, że mają równocześnie zmienić swoje zachowanie? Na ludzkiej skali to trochę tak, jakby próbować synchronizować swoje ruchy z kimś odległym o 10 tysięcy kilometrów. I to stojąc do tego w gęstym, ruchliwym tłumie. Niemniej, przy przejściach fazowych właśnie coś takiego zachodzi. Można powiedzieć, że tłum się organizuje i zaczyna działać kolektywnie nawet na wielkich odległościach. Zjawisko takie nazywa się ‘bezskalowymi fluktuacjami’, a fakt, że dziś potrafimy opisywać i modelować takie procesy matematycznie to jedno z największych osiągnięć fizyki XX wieku. W kategorii ważności śmiało można je postawić koło Modelu Standardowego, ale – niestety nie doczekało się nawet ułamka tej medialnej popularności jaka spadła na fizykę cząstek. Pozwolę sobie na uszczypliwość – pewnie dlatego, że badania nad przejściami fazowymi są nieporównywalnie tańsze niż budowa gigantycznych akceleratorów, nie trzeba było więc ich tak bardzo nagłaśniać dla pozyskania funduszy.
  Teraz wreszcie o kwantowych przejściach fazowych. Mówiliśmy już, że metalizacja – czyli właśnie kwantowe przejście fazowe – polega na uwolnieniu elektronów ze struktury cząsteczkowej. Kolektywność i skokowość charakteryzują również i ten proces. Czyli, przy przekroczeniu pewnego krytycznego upakowania układu elektrony odrywają się gwałtownie od wszystkich atomów próbki na raz. W przeciwieństwie jednak do przejść fazowych znanych nam z codzienności, obserwacja kwantowych przejść fazowych to spore wyzwanie. O ile na co dzień otaczają nas metale i związki preferujące strukturę cząsteczkową, o tyle trudno znaleźć takie substancje, które dawałoby by się przeprowadzić z jednego stanu w drugi. Mimo to, zrozumienie jak zachodzą takie procesy jest kluczowe dla inżynierii materiałowej. Chociaż mamy już rozbudowany opis matematyczny takich zjawisk, musimy mieć również wyniki eksperymentalne dla możliwie prostych układów, aby sprawdzić, czy nasze teorie nie pomijają czegoś ważnego. Uff – i właśnie dlatego metalizacja wodoru, jako najprostszego z pierwiastków, jest tak interesująca. To jeden z tych niewielu układów, w których możemy oglądać praktycznie czystą fizykę kwantowego przejścia fazowego, bez zaburzeń od bardziej skomplikowanego składu próbki. To jest fundamentalny powód dla którego warto to badać.
  Inna sprawa, że nawet w wypadku wodoru sprawa bynajmniej nie jest banalna. Raz, że wymaga manipulacji gęstością w zakresie zupełnie wykraczającym poza ziemskie warunki. Eksperymenty takie wykonuje się ściskając mikroskopijne próbki między diamentowymi ostrzami lub wstrzeliwując próbki w siebie. Dwa, że informacje o zmianach struktury możemy otrzymywać tylko pośrednio, obserwując np. przewodnictwo, albo spektrum absorpcji światła. Stąd niekończące się spory o interpretację takich wyników. A trzeci problem to fakt, że wodór, choć prosty, to bynajmniej nie daje się łatwo ścisnąć w metal. Zanim do tego dojdzie przechodzi przez różne fazy pośrednie – aktualnie potwierdzono ich już cztery, a kolejna jest analizowana. Ze wzrostem ciśnienia dwuatomowe cząstki najpierw porządkują się w coraz bardziej upakowane struktury, dalej zaś sama ich dwuatomowa struktura ulega zaburzeniu na rzecz bardziej egzotycznych obiektów. Wszystko to w tak, zdawałoby się, prostym układzie!
  No dobrze, ale jestem pewien że nie taką historię usłyszeliście z mediów. W mediach opowiadano o ‘wysokotemperaturowym nadprzewodniku’ i energetycznym paliwie przyszłości – z jednym małym ale. I o tym ale następnym razem...

czwartek, 2 marca 2017

Folwark, pany i barany

  Prezesowi wszystkich prezesów wymsknął się bon mot o ‘panach’ i zakotłowało się w Internetach. Można już tam znaleźć wszystko, od nawoływań, że w takim razie czas ostrzyć kosy, po dopatrywanie się w PiSie jakiegoś nowego wcielenia rabacji. Pomijam już fakt, że wszystko to znów łechta próżność najbardziej szeregowego posła IIIRP – a mówią: nie karmić trolli. Niemniej, wiadomo, że aktualnie partia rządząca kreuje się na wyzwolicieli uciśnionego ludu, co z pańskością słabo koresponduje. Zatem, taki wyskok to świetna okazja by podsumować jak tam idzie przywracanie godności wykluczonym. A idzie, że ho-ho i jeszcze trochę.
  Osobiście sądzę, że prezesowi wymsknęło się coś co nie jest żadną tajemnicą – on się naprawdę uważa za jakiś lepszy sort, do czegoś tam przez Historię (koniecznie przez wielkie H) predestynowany. PiS wypuszcza z siebie takie elitarystyczne smrodki od dawna. Byli ‘genetyczni patrioci’, było chowanie się w ‘lepszych miejscach niż podwórko’, było dzielenie na prawdziwych inteligentów i ‘wykształciuchów’. No i był cały zeszły rok, czyli jedno wielkie – ekhm… sortowanie – na lepszych i gorszych. W każdym razie, takie nachalne przydawanie sobie wartości w codziennym życiu nazywałoby się co najmniej bufonadą. Może właśnie dlatego mdlące wygrzewanie się w chwale Jagiellonów, Akowców i przedwojennej inteligencji zeszło na plan nieco dalszy w ostatniej kampanii. Za to odpalono bombę czystego, nieskrępowanego populizmu i retoryki zaorania wszystkiego. Godną – jak sądzę nieprzypadkowo – Samoobrony. A ponieważ ten ton okazał się nad wyraz efektywny w pudrowaniu demontażu państwa, to zdominował również ostatni rok. Ci z krótszą pamięcią mogą się więc zdziwić co też samo-mianowany przywódca ludu uciśnionego nagle wygaduje. Ano prawdę rzekło mu się raz, przypadkiem.
  Pis, choć stroi się w ludowo-rewolucyjne piórka i z lubością innym zarzuca dążenie ‘aby było jak było’ – sam sobie powinien to hasło wypisać na sztandarze. Tylko im chodzi o pewne starsze i daleko szersze ‘było’, takie rodem jeszcze z XIX wieku, choć akurat wtedy polskość za dobrze się nie miała. Powrót sztywnej, społecznej hierarchii to mokry sen twardych konserwatystów. Taki nieprzenikliwy, pionowy system, w którym to kim się urodziłeś raz na zawsze determinuje co masz myśleć, z kim przestawać i jak postępować. Określający kto jest na górze a kto na dole – i kogo głaskać trzeba, a kogo kopać można bezkarnie. Atrakcyjność takiego systemu w Polsce,  gdzie wielu ludzi bynajmniej nie posiada pozycji godnej obrony to temat na osobną historię. Przypuszczam, że coś z kategorii syndromu sztokholmskiego, albo osobowości autorytarnej. W każdym razie, u jednej grupy takie poglądy absolutnie nie dziwią. Oczywiście – u konserwatywnych polityków. Wiem, brzmi to jak tautologia, ale chodzi tu o tworzenie pewnej samonapędzającej się, memetycznej otoczki. Co prawda w demokracji każdy polityk wydrapuje się do władzy na barkach swoich wyborców, ale tylko konserwatywny polityk może potem szczerze przekonywać, że na świeczniku znalazł się z powodu jakiś swoich nadprzyrodzonych przymiotów i dziejowej konieczności. Przywiązanie do wizji hierarchicznego społeczeństwa pozwala zamienić tu skutek z przyczyną, dając narzędzie do przypieczętowania osiągniętego stanu. Stąd ciągłe podkreślanie jakiegoś swojego posłannictwa, kreowanie się na nadzwyczajnie namaszczone figury itp. Żeby wyborca wierzył iż znalazły się tam ze wszystkich przyczyn tylko nie jego własnej woli. Tak więc ta mania wielkości  to akurat szczery i zrozumiały u polityków odruch zabezpieczania swoich interesów. Tylko, że taki przekaz działa jedynie na tych, którzy na serio biorą pionowe hierarchie – a więc na zadeklarowanych konserwatystów. A ta grupa jest znacznie mniejsza niż aktualne społeczne poparcie rządzących. Zresztą, przez wiele lat ten ideologiczny zaduch stanowił zresztą istotną barierę dla prawicowych partii – ludzie czuli to zadęcie, czuli, że tej konserwie data ważności dawno przeminęła. I wtedy ktoś tam wpadł na pomysł zejścia do poziomu Samoobrony. Skonsumowania gniewu ulicy i poczucia porzucenia na prowincji. Przecież osierocony przez Leppera elektorat nie wyparował, trzeba było tylko odkurzyć tamte emocje. Ktoś więc bardzo pragmatycznie uznał, że w sumie nie ważne co na zewnątrz się głosi, bo praktyka władzy się liczy – a czy się do niej dojdzie na mrzonkach o międzymorzu, czy tylko na podsycaniu frustracji – wsio ryba. Co prawda operacja ta wymagała radyklanego utwardzenia swojego elitarystycznego elektoratu – tak żeby nie spłoszył się nagłym zwrotem na ‘socjal’. Temu posłużyło wprowadzenie swojego twardego elektoratu w stan wyższej konieczności poprzez kult smoleński i wszelkiej maści teorie spiskowe. Tak go urobiwszy PiS, nieco paradoksalnie uzyskał szersze pole do działania, choćby wbrew niepisanej ideologii.
  Jakaś tam część polityków pewnie szczerze przyjęła rolę ludowych komisarzy, wiodących niziny do słusznego boju. Co najmniej złapała się na to grupa intelektualistów, których wykruszanie się szeroko komentowano w ostatnim roku. Myślę jednak, że większość beneficjentów tej strategii, zasiadająca teraz w rządzie, w zaciszu swoich gabinetach śmieje się do rozpuku, myśląc o tym jak to w pole ‘socjalnych’ wyborców wyprowadziły. Bo ich działania, co za chwilę nakreślę, jasno pokazują, że oni wierzą w elitaryzm i wiarę tę na czyny przekładają – a najmocniej wierzą, że na szczycie społecznej piramidy powinni zasiadać właśnie oni. Kto zaś to wszystko widzi, też ma pewien ponury ubaw. Bo to jednak jest ubaw, patrzeć jak miotają się owe figury między sprzecznymi narracjami, jak przykrótką kołderką egalitaryzmu próbują zakryć swoje prawdziwe intencje. Mimo płomiennych deklaracji o przywracaniu godności wykluczonym wszystko zmierza do zabetonowania pionowej hierarchii. Jak ktoś gdzieś już napisał – zaczęto zamieniać Polskę w partyjny folwark. A co się na nim hoduje? Ano rzeszę wyborców systemowo zależnych od politycznego układu. Ale najważniejsze jest to, że w folwarku mają rządzić pany.
  Ten proceder uprawia się na kilku polach (‘kilkupolówka’…?). Przyjmując do firm państwowych i urzędów i służb jawnych karierowiczów, którzy wiedzą, że po ewentualnej zmianie władzy przepadliby natychmiast i z kretesem. Będą więc walczyć brutalnie o utrzymanie swoich dobrodziejów przy władzy – najjaskrawszy przypadek to twórcy propagandy z TVP. Chyba trudno wyobrazić sobie miejsce dla takich ‘redaktorów’ gdziekolwiek w cywilizowanym dziennikarstwie? Bardziej przewrotne jest 500+. Ludzie, którzy zrezygnują z pracy na rzecz pobierania świadczeń – a jest takich niemało, zwłaszcza kobiet – mogą już nie wrócić na rynek pracy. Nie to, że praca za grosze to jakieś błogosławieństwo. Jednak polegając na zasiłkach, stają się tacy ludzie całkowicie i z każdym rokiem coraz bardziej uzależnieni od państwowej pomocy. Czyli od tych – o tą wiedzę rządowa propaganda już zadba – którzy zechcą ją dawać, choćby wbrew rozsądkowi i ekonomicznemu rachunkowi. Żeby było jasne: nie jestem przeciwny wysokim nakładom na opiekę społeczną. Ale można łożyć mądrze, tworząc system aktywizujący zawodowo wykluczonych i ściągając pracę do obszarów gdzie jej brakuje – by efektywnie spłaszczać piramidę społeczną. A można dać pieniądze do ręki i na zawsze zamurować biednych w piwnicy zasiłków. Przejadanie pomocy, do tego za pożyczone środki, to jest po prostu katastrofa bezmyślności. Już samo to świadczy, że nie o żadne wyciąganie z biedy tu chodzi, a o formowanie posłusznego elektoratu.
  Ale chyba najgorsze rzeczy dzieją się z edukacją i tutaj sprawy się proszą o szerszy akapit. Działania PiSu, które zablokują dzieciom z najbiedniejszych środowisk szansę na awans społeczny określę jednym słowem – spektakularne. Po pierwsze sześciolatki. Problem wieku w jakim dzieci mają zacząć edukację nie jest nowy i był wielokrotnie badany, a konkluzje są mniej więcej takie: dla dzieci z ‘dobrych domów’ to bez znaczenia – 6,7, czy nawet 8, różnica jest mało znacząca. Za to dla tych dzieci, które nie mogą liczyć na pełne wsparcie rodziców – o, to już sprawa dużej wagi. Rozpoczęcie edukacji o rok wcześniej przekłada się na nawet kilkanaście (!) procent więcej takich dzieci, które osiągną wyższy poziom edukacji niż gdyby zaczynały później. O podobny procent mniej nie wejdzie w konflikt z prawem. To są tysiące młodych ludzi, którzy mogliby dojść do czegoś lepszego w życiu, ale właśnie bezmyślnie odebrano im tę szansę. Dwa:  gimnazja. Od początku miały służyć przedłużaniu edukacji ogólnej i przeciwdziałać utykaniu dzieci w słabych podstawówkach. Owszem, ten system, zwłaszcza w dużych miastach – gdzie pojawił się problem mniej i bardziej elitarnych placówek – uległ pewnemu wypaczeniu. Jednak na prowincji akurat działał prawidłowo – mniej liczne i lepiej doinwestowane gimnazja mogły wyrównywać ewentualne braki uczniów z rozdrobnionych, często wiejskich, szkół podstawowych. Jednak już nie będą tego robić, bo w imię obsadzania stołków partia rządząca postanowiła zaorać i ten system. Wreszcie, plany Gowina, który opowiada coś o zbyt dużej liczbie studentów i przywróceniu wyższej edukacji elitarnego charakteru. No, ten przynajmniej się nie kryje z intencjami. Wpadła mi w ręce nawet taka tendencyjna ankietka z ministerstwa, która w kilku pytaniach prawie podtykała ‘no zaznacz, że jest za dużo studentów, plizzzz!’. Otóż, czy system wyższej edukacji jest w stanie dobrze obsłużyć taką liczbę studentów to jedno (na pewno jest tu pole do poprawy), a drugie to czy powinno ich tylu być. Zatem odpowiadam: powinno, bo np. w sektorze technicznym rozwinięte kraje mają koło 20% wysoko wykfalifikowanych specjalistów – zwłaszcza inżynierów, informatyków itp. – a Polska wciąż jest gdzieś wpół drogi do tej liczby. I wiecie co? Te brakujące 10% to właśnie ta przestrzeń awansu społecznego, którego biedni tak bardzo wyczekują. Pomachajmy mu więc na pożegnania, bo tak właśnie się składa, że z hukiem zatrzaskujemy do niego drzwi. 
Dane OECD z 2012


Last but not least, dodajmy jeszcze jawną mizoginię rządzących, którzy majstrując przy różnych aspektach polityki prokreacyjnej i anty-przemocowej najwyraźniej próbują uziemić i zastraszyć za jednym zamachem, bagatela, żeńskie 50% społeczeństwa. Pany próbują przydeptać co jeszcze spod seksistowskiego buta im nie uciekło, czy jak?
  Ja się naprawdę zastanawiam, czy te wszystkie działania wychodzą rządzącym ‘tak po prostu’, z ich konserwatywnego zaślepienia i obskurantyzmu, czy to jest jakiś zamierzony plan długofalowego ogłupiania społeczeństwa. Bo wiadomo, że jakbyśmy mieli te 10% więcej specjalistycznej klasy średniej (wg. OECD w 2012 przedstawiciele wszystkich wysoko wykfalifikowanych profesji stanowili w sumie 28% zatrudnionych) to najpewniej byłby to elektorat jakiejś postępowej, proeuropejskiej, a może nawet rozumnie lewicowej partii. Czyli to, czego pańska konserwa boi się jak diabeł święconej wody. Bo taki nowy inteligent, który ani księdzu, ani władzy się nie kłania, którego nie można złapać na jakiś prosty resentyment po utraconej pozycji (co, mam wrażenie, motywuje sporo ‘starej inteligencji’ wspierającej PiS) to jest największy kłopot. Bo on społecznie staje obok folwarkowych panów i pokazuje, że to kołki tępo ciosane są a nie żadne pany. Na szczęście dla rządzących, wciąż nie dość liczny to problem, więc się go od wykształciuchów czy komunistów zwyzywa, wygrzebie jakiegoś resortowego pradziadka, walnie młotkiem propagandy przez łeb, a na ulicy przypilnuje młodzianem wyklętym. Przede wszystkim zaś prewencyjnie pozatyka wszelkie kanały, którymi mógłby się – dosłownie i w przenośni – rozmnożyć. Na razie tylko tyle – bo pan jest przecież ludzki. Przynajmniej do czasu.
  W każdym razie, z tego wszystkiego raczej jasno wynika, że Kaczyński nową inkarnacją Jakuba Szeli nie jest. Choć zdecydowanie prowadzi rewolucję – czy raczej ‘kontr-‘ albo ‘de-‘ rewolucję. Niestety stan faktyczny nie ma znaczenia, póki lud widzi w nim co chce widzieć. A nawet gdyby 'suweren' raczył dostrzec jednak, że 'profesorski syn, dr Andrzej D.' oraz 'żoliborski ynteligent Jarosław K.' to jednak żadni trybuni ludowi, tylko lisy szczwane i na ‘pańskości’ łase  – to i tak może nie pomóc. Bo druga strona medalu jest taka, że w folwarcznej mentalności, którą tak intensywnie wskrzeszamy, pan jest chamowi organicznie potrzebny. Stanowi dla chama interface do obsługi świata, na zasadzie 'bądź usłużny a może cię nagrodzę, jestem arbitrem w twoich sporach i nadzieją na lepszy los'. Taka spersonalizowana relacja jest jakoś poznawczo prostsza niż życie w zatomizowanej, płynnej, przepełnionej technokratycznym bełkotem rzeczywistości liberalizmu i gospodarki rynkowej. W której twój los zależy od jakiś abstrakcyjnych wskaźników, a za realne problemy podtyka się sprawy, których nie zobaczysz ani nie poczujesz (globalne ocieplenie? tolerancja? innowacyjność? Who cares?!). Wobec takich obciążeń to i życie pod pańskim batem wielu wydaje się ulgą. A jak jeszcze pan ludzki jest do tego – no to w ogóle, cud-miód i palce lizać.