Słońce zawisające nisko nad horyzontem nagle sprawia, że
wszystko jakby zatrzymuje się, uchwycone w nierealnym blasku. Stop-klatka z wielkiej
eksplozji, wyrazista, prześwietlona, bezczasowa. Każdy szczegół widać
dokładniej. Trawy, załamane i zasuszone jeszcze, drzewa wciąż chropowate i
nagie. Wszystko przyczajone i wyczekujące. I wtedy ta myśl, cytat: natura jest
kościołem szatana.
Czemu pierwszy dzień wiosny przypomniał mi Antychrysta von
Triera? Jakkolwiek ryzykownie to zabrzmi – lubię ten film. Oczywiście nie za mizoginiczną
fabułę, Willema Dafoe z kołem szlifierskim w nodze a już na pewno nie za
genitalne okaleczenia (wysoko w rankingu tego, czego ‘odzobaczyć’ się już nie
da). Zawsze jednak czułem, że jeśli odrzucić z tej historii tę pewną dozę – jak
by to nazwać? – efekciarstwa, zostaje z niej coś znacznie ciekawszego. Coś co
spina ją w sensowną całość, niczym ciemne drewno, na którym dopiero wymalowana
bluźnierczą ikonę. Coś unoszącego się w całej atmosferze tego filmu, czego wspomniany
cytat jest chyba najpełniejszym wyrazem. I zarazem to coś co – heh – tak bardzo
rezonuje z… wiosną.
Tym czymś jest groza natury – ale nie w sensie
sentymentalnego wrażenia potęgi, jakie tam może wywołuje burza czy górska grań.
Jest to groza organiczna i osobista, zakorzeniona w samej biologii, w samej
obecności życia. To groza pewnej całości, pewnego systemu jaki natura stanowi. Groza
jej metody przetrwania i samoodtwarzania. Groza siły, która nie będąc ani
celową ani rozumną, zarazem zachowuje się jakby realizowała swe dążenia w
sposób przemyślany – lecz posługując się przy tym środkami spoza ludzkich kategorii
dobra i zła. Siła, która nie zna umiaru, ani skrupułów, ani litości – a
podtrzymuje się na przyroście i zgubie milionów mniej lub bardziej
samoświadomych istot. Siła, która jako byt wyodrębniony i nazywalny istnieje tylko
w ludzkiej wyobraźni – jest bowiem sumą nieprzeliczonych zdarzeń i procesów. I
może właśnie dlatego, że tak naprawdę istnieje i ukonkretnia się tylko w ludzkim
umyśle, z taką bezwzględnością egzorcyzmuje ją człowiek ze swego bezpośredniego
doświadczenia. Kultura i cały skrojony pod nas, ‘cywilizowany’ świat to próba
wydarcia naturze przestrzeni materialnej i mentalnej. Człowiek czyni tak od
stuleci, łudząc się, że tym samym wyzwala też siebie spod jej władania. Oczywiście,
jest to beznadziejne samo-oszustwo. Zasze, prędzej czy później skazane na
klęskę. Przez starość, przez chorobę, albo i przez wahnięcie hormonów - wciąż i wciąż choć ta ślepa siła co ma już niby istnieć
tylko poza nami, odzywa się w nas na powrót.
Takie przesłanie emanuje z filmu von Triera, ale żeby pojąć
całą jego przemyślność, trzeba też spojrzeć odpowiednio na człowieka. Na co
dzień żyjemy w świecie, który nazywam arystotelesowskim. Arystoteles, obserwując
składnię języka, próbował usystematyzować wszelkie byty poprzez cechy, którymi można je opisać.
Kategorie które wyodrębnił – tyleż nudnawe, co zdroworozsądkowe – brzmią dziś
jak apoteoza powierzchownego pojmowania świata. Jednak w jakiś sposób odbija
się w nich podstawowa ludzka umysłowość – a jeśli nie umysłowość w ogóle to
przynajmniej umysłowość człowieka europejskiego, przez arystotelizm zawsze
kulturowo dotkniętego, choćby zupełnie nieświadomie. System ten odbija jakiś
techniczny, elementarny aspekt poznania, sposób w jaki nawigujemy wśród
napotkanych bytów – a przynajmniej nasze głębokie pragnienie by tak się dało.
Tak więc świat arystotelesowski, to świat bodźców i bytów skrojonych na naszą
miarę, w sensie ich proporcjonalności dla naszej percepcji.
Jako gatunek od wieków formowaliśmy materialną rzeczywistość
tak by możliwie dokładnie odpowiadała ramom naszych wyobrażeń i potrzeb.
Ergonomizacja przestrzeni i specjalizacja działań, automatyzacja codzienności. Niesamowite,
jak współczesne miasto, jako forma przetworzenia przestrzeni, odbija ludzką
umysłowość. Te proste podziały, te wyróżnione strefy. Tu się chodzi, tu się
jeździ, tu się czeka a tu przechodzi. Tam kupujesz ziemniaki, a tu buty.
Witryna, witryna, przejście między blokami. Wszechobecne kąty proste,
przestrzeń pocięta i podzielona na boksy. Łatwa do zapamiętania organizacja,
stworzona przez ludzi i dla ludzi – a więc obdarzona sensem. Bo wszystko to idzie
dużo dalej. Wytworzony ludzką ręką materialny świat ma też dla ludzi
intencjonalny sens. Nie musisz wiedzieć jak działa zamek, by otworzyć drzwi.
Ani wyobrażać sobie budowy włącznika, by zaświeci lampę. Złożona całość
opakowana w intencjonalny sens pozostaje całkowicie niewidoczna, zakryta i
niezauważalna, usunięta z pola widzenia. Tego łaknie nasza percepcja – prostych
kategorii. Doprowadziliśmy do tego, że na co dzień korzystając z wysoce złożonych
wytworów możemy nie poświęcać ich działaniu praktycznie żadnej uwagi.
Narzędziowy sens jaki mają te przedmioty dla nas całkowicie przesłania pytanie o
ich ‘wnętrze’, o konstrukcję i zasadę działania. A pośrednio – o głębsze znaczenie.
Skoro więc tak szczelnie otoczyliśmy się tym ugładzonym,
arystotelesowskim światem, nic dziwnego, że projektujemy takie myślenia na
wszystkie inne dziedziny. Na nasze wzajemne relacje, na nasz los.
Szufladkowanie, stereotypy, memetyczne kody… Wszystko to mentalne próby
przeniesienia naszego łaknienia prostej kategoryzacji na psychologiczny poziom.
Wszystko to jedynie wyraz dogłębnie ludzkiego dążenia do minimalizacji poznawczego
wysiłku. I to samo wreszcie czynimy z wyobrażeniem o własnym losie,
spodziewając się, że kilka prostych zasad i powtarzalność codziennych rytuałów
przyniesie długie i dostatnie życie.
Ten arystotelesowski świat miał już wiele różnorakich odsłon. Nauka,
mitologia, taka czy inna religia – nie ważne co organizuje ludzkie wyobrażenia,
nasze umysły nie dbają o obiektywną prawdę. Pragną jedynie ram, które pozwolą
posegregować wrażenia. W tym sensie – i tu powoli wracamy do von Triera – mieszkańcy
arystotelesowskiego świata tworzą kościół. Stanowią wspólnotę wyznawców
kategorii, wiernych rozumowemu rozbiciu świata na wygodne fragmenty. Jest to kościół
wierzących w poznawalność, w pewną racjonalność rzeczywistości – ale w
ogólniejszym, pozanaukowym sensie. Chodzi właśnie o współmierności świata do
człowieka (łacińskie ‘ratio’ ma również w swym w źródłosłowie miarę). To jest
nasz odruch, nasz modus operandi. Może nawet to jest konieczność, bo tylko tak
na dłuższą metę możemy w ogóle poruszać się w rzeczywistości. I może to też
powód, dla którego filozofie odrzucające współmierność nas wobec świata zawsze
pozostawały niszowe.
Tylko, czy aby natura, czy świat rzeczywiście wie, że ma się
przykrajać do ludzkiej percepcji? Kategoryzacja, która zrodziła się z
zanurzenia w naturze, narzędziowość z jaką traktujemy obrastające nas życie –
to zdradliwe uproszczenia wobec przebiegłej złożoności. Jajko jest tylko
pokarmem, póki nie znajdziemy w nim zarodka – albo nie okaże się zbukiem. W obu
przypadkach – samo życie. Orzech podobnie – chyba, że ubiegły nas larwy, albo,
wyrzucony bezwiednie, nie wypuści pędów spod kompostu. Albo krwawa plamka przyczajona
w fałdach surowego fileta, przypominająca co naprawdę trzymamy w ręku. Łatwo
natura rozsadza ten świat kategorii, łatwo go ośmiesza. Tak więc to właśnie kościół
wyznawców współmierności von Tier przeciwstawia naturze. Bo natura żadnej
współmierności wobec człowieka nie zna i nie gwarantuje. Jest domeną
metafizycznego i teleologicznego chaosu, który włada indywidualnym losem.
Przypadkowe zrządzenia, nadmiar czynników nad którymi nie można zapanować. Dzieci
giną, szaleństwo dojrzewa, każda zdolna do podziału komórka może przemienić się
w raka. Jedno tąpnięcie, jedna iskra potrafi pochłonąć całe ekosystemy z dnia
na dzień. Drapieżnik mordując swą ofiarę, prócz jednostkowego bytu gasi cały
mikrobiotyczny wszechświat jaki żyje w niej i na niej. Tysiąc ziaren musi paść
na ziemię by kilka wzrosło i obrodziło kolejnym tysiącem. A rozkładające się w
zaroślach szczątki wybuchają robaczą obfitością nowego istnienia. To jest
właśnie to pulsujące jądro metafizycznej grozy, namacalne pod wilgotną, butwiejącą
zasłoną przetrwania. Nieogarnięta złożoność i nieludzka, uparta bezcelowość.
Dobry horror to taki, przez który rzeczywistość choć przez
chwile wyda nam się naruszona, zda się woalem, za którym kryje się coś nieznanego
i niepokojącego. Von Trier sięga właśnie za tę kotarę, którą my, ludzie
współcześni, opatuliliśmy się wyjątkowo ciasno. Kotarę pseudo-ucywilizowanego
życia. Chcemy jednak czy nie, natura przerasta nasz świat. Natura jako
statystyczne przetrwanie, ze wszystkimi jego niepewnymi konsekwencjami dla indywiduów.
Natura jak wszystko to co wyparliśmy z jasnych ulic oświeconego rozumu do
kanałów i nieużytków naszej podświadomości.
Gdy więc jeden z pierwszych cieplejszych dni łechta
promieniami te zasuszone skwery i klomby, pełne jeszcze liści butwiejących po poprzedniej
zimie… Gdy z dawna niewyczuwalny, gnilny
zapaszek ulatnia się znów żwawiej z gruntu, wieszcząc, że już niedługo podążą
za nim pierwsze źdźbła przebudzonej trawy…
Gdy tak jadę przez miasto obserwując jak życie niedługo znów zacznie
napierać na każdą chodnikową szczelinę, zagarniać każdy zapomniany nieużytek i
pchać się pączkami, kłączami, liśćmi, pyłkami i larwami w przestrzeń, którą
uzurpujemy sobie jako własną… To tak myślę, że cały ten spektakl wypierania i pochłaniania
jawi się jakimś absurdalnym nadmiarem, jakimś nużącym naddatkiem nad swoją
własną wartością. Tak – światło budzi odruch zwierzęcej ulgi węszącej lepszy
czas pośród kolejnej biotycznej erupcji. Lecz mrowiąca świadomość wyrajającego
się wokół życia, jakiś pierwotniaków wysysających się i dzielących intensywniej
w przydrożnych kałużach i gryzoni gżących się w ścianach działkowych altanek
wraz z nastaniem dni długich… Świadomość tego poruszenia, tumultu jakiegoś
wszechobecnego, który zaraz eksploduje w powietrzu, w wodzie i na ziemi i już
rozpyla swe gazy, już gęstnieje, choć jeszcze, jeszcze przez chwilę się
wstrzymuje… Ta świadomość nuży. Nuży jak zbyt długa, nieodrobiona lekcja. Którą
usilnie próbuje się pojąć w tej krótkiej chwili wielkiego wszechblasku, jakby
to naprawdę był wybuch wstrzymany na moment złośliwą bądź litościwą ręką – ale
właśnie: tylko na chwilę.
Żołędzie spadały na dach. Spadały i spadały. Ginęły.
Zrozumiałam, że całe piękno Edenu wyrosło na odrażającej prawdzie.
Antychryst, von Trier