Za tą zasłoną która płonie, uparcie żyliśmy - owady
Wierzące w trajektorie komet, w siebie, w pomyślne gwiazd układy
Teraz ten paluch nas rozdusi jak wszy schwytane w światła smudze
I gwiazd posypią się okruchy, by schnąć na proch w tej centryfudze
W tym wirze my, już proch znikomy, skorupki krabów, planet, jajek
Ziemia porosła w nocny płomyk, jaki przeważnie
próchno daje
Krążymy w osypisku gwiazd, dwa niewidoczne ziarnka soli
I ginie świat, a nas, a nas
Tych kilka małych miejsc wciąż boli
J. Kaczmarski, 'Wariacje dla Grażynki'
Trzeba mieć w sobie chaos by porodzić gwiazdę tańczącą
F. Nietzsche, 'Tako rzecze Zaratustra'
Pięćset milionów lat pustki – kto
to pojmie? Osamotnione drobiny równomiernie wypełniające zimny i ciemny
wszechświat. Nierozświetlany niczym – tylko twarde promieniowanie i mikrofalowy
wiatr przebiegają martwą przestrzeń ginącym echem jej narodzin. Nicość
niewyobrażalna i pojmowalna zarazem. Nie tak już abstrakcyjna jak ta pierwotna,
pozaczasowa, ale właśnie taka prawie osiągalna workowym rozumkom – nicość trwająca
i przestrzenna, a jednak rozdęta do pozazmysłowych rozmiarów. Pusta,
nieogarnięta przestrzeń i tylko mgiełka statycznej materii – rzadkiej, ulotnej,
nieistotnej. Pięćset milionów niezmiennych, bezświetlnych lat, jakich nie
spłodziłaby najczarniejsza z workowych wyobraźni. Bezmiar czasu, wobec którego
cierpnie i wzdryga się, rozpada i starzeje wszystko co skończone. Nieme,
niewidzialne szaleństwo samotnego bytu, pozbawionego świadków swego trwania.
Gdyby istniał jakiś konstruktor
wszechświatów – co workom popierdującym nazbyt łatwo sobie wyobrazić, gdyż ciągłe
stłoczenie w stadzie wszędzie każe im widzieć sprawczość intencjonalną –
zapewne zbrzydziłby się takiego wyniku i znudziwszy czekaniem, odrzuciłby go
jako nieudany. Może tak było, może już tkwimy na śmietniku wszech-stworzenia,
jak poczerniała, przedwcześnie prześwietlona klisza. Lecz i w tej pustce, w tej
ciemności, w tym rozrzedzonym, zobojętniałym ‘niemal-niczym’, dzieje się ruch
jakiś. Powolny, niezauważalny, beznadziejnie słaby wobec bezmiaru martwej
przestrzeni. Rozproszona materia, porosła niczym pleśń na krystalicznej
nicości, równie niepewnie i nieznacznie – ale jednak marszczy się, zbiera i
rozrasta. Katatoniczne eony mijają, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach
zobojętniałe cząstki ściągają ku sobie najwątlejszą ze swych sił. Jedyne zaś co
podtrzymuje ów ruch znikomy to subtelna niedoskonałość z jaką rozproszył
materię jej wybuch pierwotny. Bowiem, choć dawno już chaos prapoczątku zgasł w czarnym
rozdęciu przestrzeni – zdążył jeszcze odbić swój ślad w wątłej materii. Ślad,
jaki cofające się wody zostawiają za sobą – brud osadzony to gęściej to
rzadziej. W tych nierównościach nieznacznych, w tym zbrukaniu pierwotnym,
zapisał się zaczyn przyszłego wszechświat. Obojętny gaz, u zarania rozproszony bezładnie,
przez miliony lat miał teraz ściągać ku sobie i gęstnieć w przezroczyste
obłoki. Mikroskopowe drobiny skazane by przemierzać bezkresną przestrzeń w
nieskończenie powolnej, grawitacyjnej pokucie za niechlujstwo aktu stworzenia.
Lecz i ten czas ciemny wreszcie
zbliżył się ku końcowi. Oto wszechświat wypełniły już splątane, monstrualne
mgławice najprostszego z gazów, wirujące w absolutnej ciszy i ciemności. Obłoki
wodoru zgęstniały, a w sercu nich materia zbiła się w krystaliczne struktury,
trzeszczące pod swym własnym, narastającym naporem. Bezgłośne tąpnięcie, gdy
naraz odrywają się z nich elektrony w nadprzewodzącym pędzie i materia upycha
się jeszcze ciaśniej. Lecz wciąż to za mało, bo im gęściej cząstki upakowane,
tym miażdżąca je siła jeszcze bezwzględniej ściska… I oto, i oto… Ta pierwsza
chwila, gdy gdzieś pod naciskiem kwintylionów kilogramów, przytłoczone same
sobą, a wbrew najpotworniejszemu odpychaniu, pierwsze jądra przekroczyły swą
korpuskularną odrębność. Gdzieś pośród nieprzeniknionej ciemności, pod
tytanicznym naporem rozgorzało światło nuklearnej fuzji. Protony zlewały się ze
sobą, zapalające inne wokoło, jakby materia nie mogąc znieść już swego własnego
nagromadzenia, jeszcze raz pęknąć zapragnęła na wzór prapoczątku wszechrzeczy. I
w tej niepochamowanej furii zrzucenia swej jednostkowej postaci cząstki
uwalniały zaklętą w nich niegdyś, pradawną energię. A światło to, od eonów niewidziane
- z rykiem tyleż wszechpotężnym co w próżni niesłyszalnym zupełnie – wyrwało
się z serca narodzonej gwiazdy i wdarło w ociemniały wszechświat, by na powrót przemierzać
jego bezkresy.
Lecz był to już innych
wszechświat niż ten zapamiętany z początku. Rozleglejszy, zimniejszy, w którym
materia uformowała swoje skupiska oddzielone parsekami pustki. W takich to właśnie
niezmierzonych przestrzeniach, rozpuchłych na setki tysięcy lat świetlnych,
zapaliła się ta pierwsza z gwiazd. A gdy promienie jej rozbiegły się, by szukać
krańców przestrzeni, kolejne z mgławic zapadały się w sobie i wybuchały uwolnionym
światłem. Gdzie i kiedy to było? W którym z nieistniejących jeszcze
gwiazdozbiorów zaczęła się ta migotliwa rewia? Nie ważne, nie dojdą już do tego
worki popierdujące, w niebo nocne wpatrzone z tęskną zachłannością. Dobiegło
końca pół miliarda lat beznadziejnego oczekiwania. Czarna klisza wszechświata,
ślepa i wypalona z pozoru, naraz wywołała się sama, odsłaniając utrwalony w
niej obraz.
Gwiazdy… Rozżarzone potwory, tak
masywne, że nie one przemierzają przestrzeń, a przestrzeń pod nimi się ugina. Uwięzłe
w obrotach, tańczące pośród umilkłej nicości zawiłe, milion-letnie układy.
Jedne gasnące cicho, zapadające się w milczenie stygnących karłów, inne ginące
w wszechpotężnych eksplozjach, pochłaniając i wypalając galaktyczne połacie.
Świetlne echa najdawniejszych z tych kosmicznych wygibasów przemierzają po dziś
dzień bezkres czasu. Wielkie jest szyderstwo gwiazd, gdy tak łypią z otchłani
przeszłości na znikomości worków popierdujących – gdy te w przebłysku samoświadomości
w nocne niebo spojrzą.
A jednak gwiazdy rozjarzone w
swych galaktycznych skupiskach to wciąż jakby tylko nakłucia na czarnym
aksamicie wszech-pustki. Malutkie otworki, przez które materia - na skróty i pochopnie – przesącza się w bez-masową kwantowość.
Droga to jednak kapryśna, na zatkanie podatna. Tak jak ściek spływający kręci pienistymi
szumowinami klejąc je w subtelne nieraz formy i wzory, tak i gwiazdy,
wyparowując powoli, coraz to cięższe zlepiają w sobie pierwiastki. Lecz tak jak
ściek wybija czasem i cofa się gwałtownie, tak i materia gwiazdowa kapryśna
jest – zapaść i rozpaść się nagle potrafi, na powrót rozbryzgując w molekularną
mgławicę. Tak oto, pulsując życiem i śmiercią gwiazd swoich, odszedł
wszechświat od względnej schludności pierwotnego swego składu i zaśmiecił się tałatajstwem
wszelakim – od litu aż po węgiel, tlen, a nawet żelazo. Cały ten pierwiastkowy
śmietnik worki popierdujące w sobie odnajdują i aż nadziwić się nie mogą, że
tak na wskroś przeciętny budulec ich własny się okazał.
Jednak by coś jeszcze cięższego wśród
pierwiastków powstać miało, trzeba już katastrof gargantuicznych, na zaiste
astronomiczną skalę. Gwiazdy trzeba ze sobą zderzać, pożerać im się pozwolić,
zdusić grawitacyjnym jarzmem, aż zewrą się w monstrualne jedno. Wtedy, nagle
pożywione sobą, zwielokrotnione gwałtownie w masach swoich, zapadają się zduszone
ciśnieniem niewyobrażalny. I w tej chwili zaprawdę ekstremalnej, rodzą się
pierwiastki po wielokroć cięższe od żelaza. Wszystko to jednak trwa zaledwie
chwil parę, nim uwolniona tak energia rozpruwa powłoki gwiezdnych potworów i z
furią dziesiątek wybuchających słońc rozniesie je w promieniu wielu lat
świetlnych. I choć rzadkie to przypadki, to dość upstrzona jest wszechrzecz świetlistymi
skupiskami, by te gwiezdne bebechy domieszały się już znacznie do galaktycznych
mgławic. Drżenie lękliwe winno więc worki skórzaste przeszywać, gdyby tak ryjąc
w gnojnej ziemi przeszło im przez myśl, że kopią przez pogorzeliska gwiezdnych katastrof.
I może coś z tej kosmicznej grozy kołacze im w jamach ciał rozdętych, że z taką
nabożnością cenne kruszce traktują, a oblepianie się nimi za nobilitację sobie
poczytują. Otchłań bezmiaru przenika naszą codzienność i tylko ignorancja
chroni przed jej szaleństwem.
Ah, gdyby w jakimś tempie
zawrotnym przewijać te miliardy lat, które po pierwszym rozświetleniu mroku
nadeszły – zaiste wszechświat aż krztusiłby się od wybuchów i rozbłysków. Spektakl
byłby to wielki, choć widzów pozbawiony. A jeszcze samonapędzający się, gdyż
raz rozrzucone wybuchami drobiny znów spełzać ku sobie zaczynają, znów
mgławice, a w końcu kolejnej generacji gwiazdy formują. I znów cykl cały
powtarza się i jeszcze kilka razy powtórzy, póki z materii już tylko wygasła zbitka
najtrwalszych pierwiastków nie pozostanie lub bezświetlne milczenie dziur
czarnych. W tych kosmicznych skurczach wszechświat dziwnie podobnym się zdaje
fizjologii worka popierdującego. To co martwe i jedynie bezwolnymi
przyciąganiami napędzane, widziane z oddali naraz jawi się jako tkanka żywa,
niemal celowa w swych poczynaniach. I tak astronomiczne pacyny zbijają się i połykają
nawzajem, przeżuwają, dławią się sobą sącząc energią obficie, by co czas jakiś rzygnąć
z impetem supernowej w bezmiar obojętnej pustki - i znów, i znów…
Zawróćmy się jednak z tych skal największych
i ostatecznych, zaszyjmy na powrót w czeluść jakiegoś gdzieś i chwili jakiejś
nam bardziej współmiernej. Zdarzają się w bowiem w tych kosmicznych przemianach
miejsca i czasy względnie spokojniejsze. Gdy mgławice z ciężkich już
pierwiastków utworzone okalają gwiazdę stabilną, która palić się będzie
spokojnie przez lat kilka miliardów. Wtedy też, budulec zbędny, przez
grawitację z ciała gwiezdnych odrzucony, krążąc bezwiednie, powoli zbijać się
zaczyna w zimne, skalne okruchy. I tak, jak niegdyś pierwotna materia zręby
gwiazd formowała, okruchy te łączą się w zalążki planet. Tak oto, gdzieś na
obrzeżach wielkiej galaktyki, przy gwieździe przeciętnej i nad wyraz ubocznej,
resztki kosmicznych katastrof zlepiły się w szereg globów chropowatych. W
przepychaniu grawitacyjnym, burząc jeden drugiemu porządki, wykroiły one swoje orbity
z solarnej ekliptyki. Niektóre zginęły rozerwane, dostawszy się między
masywniejszych sąsiadów, inne – wyrzucone naraz grawitacyjną procą – przepadły
na wieczność w zimnym i ciemnych niebycie. Lecz gdy minęło parę miliardów lat i
względny porządek ustali się w ruchach pozostałych, wyłonił się zrąb twardy dla
nowej historii, jeszcze dziwniejszej niż te paraliżujące porządki wszechrzeczy.