środa, 22 lutego 2017

Impresja nihilistyczna, części I-szej ciąg dalszy




Za tą zasłoną która płonie, uparcie żyliśmy - owady
Wierzące w trajektorie komet, w siebie, w pomyślne gwiazd układy
Teraz ten paluch nas rozdusi jak wszy schwytane w światła smudze
I gwiazd posypią się okruchy, by schnąć na proch w tej centryfudze
W tym wirze my, już proch znikomy, skorupki krabów, planet, jajek
Ziemia porosła w nocny płomyk, jaki przeważnie próchno daje
Krążymy w osypisku gwiazd, dwa niewidoczne ziarnka soli
I ginie świat, a nas, a nas
Tych kilka małych miejsc wciąż boli
J. Kaczmarski, 'Wariacje dla Grażynki'

Trzeba mieć w sobie chaos by porodzić gwiazdę tańczącą
F. Nietzsche, 'Tako rzecze Zaratustra'

  Pięćset milionów lat pustki – kto to pojmie? Osamotnione drobiny równomiernie wypełniające zimny i ciemny wszechświat. Nierozświetlany niczym – tylko twarde promieniowanie i mikrofalowy wiatr przebiegają martwą przestrzeń ginącym echem jej narodzin. Nicość niewyobrażalna i pojmowalna zarazem. Nie tak już abstrakcyjna jak ta pierwotna, pozaczasowa, ale właśnie taka prawie osiągalna workowym rozumkom – nicość trwająca i przestrzenna, a jednak rozdęta do pozazmysłowych rozmiarów. Pusta, nieogarnięta przestrzeń i tylko mgiełka statycznej materii – rzadkiej, ulotnej, nieistotnej. Pięćset milionów niezmiennych, bezświetlnych lat, jakich nie spłodziłaby najczarniejsza z workowych wyobraźni. Bezmiar czasu, wobec którego cierpnie i wzdryga się, rozpada i starzeje wszystko co skończone. Nieme, niewidzialne szaleństwo samotnego bytu, pozbawionego świadków swego trwania.
  Gdyby istniał jakiś konstruktor wszechświatów – co workom popierdującym nazbyt łatwo sobie wyobrazić, gdyż ciągłe stłoczenie w stadzie wszędzie każe im widzieć sprawczość intencjonalną – zapewne zbrzydziłby się takiego wyniku i znudziwszy czekaniem, odrzuciłby go jako nieudany. Może tak było, może już tkwimy na śmietniku wszech-stworzenia, jak poczerniała, przedwcześnie prześwietlona klisza. Lecz i w tej pustce, w tej ciemności, w tym rozrzedzonym, zobojętniałym ‘niemal-niczym’, dzieje się ruch jakiś. Powolny, niezauważalny, beznadziejnie słaby wobec bezmiaru martwej przestrzeni. Rozproszona materia, porosła niczym pleśń na krystalicznej nicości, równie niepewnie i nieznacznie – ale jednak marszczy się, zbiera i rozrasta. Katatoniczne eony mijają, gdy w nieprzeniknionych ciemnościach zobojętniałe cząstki ściągają ku sobie najwątlejszą ze swych sił. Jedyne zaś co podtrzymuje ów ruch znikomy to subtelna niedoskonałość z jaką rozproszył materię jej wybuch pierwotny. Bowiem, choć dawno już chaos prapoczątku zgasł w czarnym rozdęciu przestrzeni – zdążył jeszcze odbić swój ślad w wątłej materii. Ślad, jaki cofające się wody zostawiają za sobą – brud osadzony to gęściej to rzadziej. W tych nierównościach nieznacznych, w tym zbrukaniu pierwotnym, zapisał się zaczyn przyszłego wszechświat. Obojętny gaz, u zarania rozproszony bezładnie, przez miliony lat miał teraz ściągać ku sobie i gęstnieć w przezroczyste obłoki. Mikroskopowe drobiny skazane by przemierzać bezkresną przestrzeń w nieskończenie powolnej, grawitacyjnej pokucie za niechlujstwo aktu stworzenia.
  Lecz i ten czas ciemny wreszcie zbliżył się ku końcowi. Oto wszechświat wypełniły już splątane, monstrualne mgławice najprostszego z gazów, wirujące w absolutnej ciszy i ciemności. Obłoki wodoru zgęstniały, a w sercu nich materia zbiła się w krystaliczne struktury, trzeszczące pod swym własnym, narastającym naporem. Bezgłośne tąpnięcie, gdy naraz odrywają się z nich elektrony w nadprzewodzącym pędzie i materia upycha się jeszcze ciaśniej. Lecz wciąż to za mało, bo im gęściej cząstki upakowane, tym miażdżąca je siła jeszcze bezwzględniej ściska… I oto, i oto… Ta pierwsza chwila, gdy gdzieś pod naciskiem kwintylionów kilogramów, przytłoczone same sobą, a wbrew najpotworniejszemu odpychaniu, pierwsze jądra przekroczyły swą korpuskularną odrębność. Gdzieś pośród nieprzeniknionej ciemności, pod tytanicznym naporem rozgorzało światło nuklearnej fuzji. Protony zlewały się ze sobą, zapalające inne wokoło, jakby materia nie mogąc znieść już swego własnego nagromadzenia, jeszcze raz pęknąć zapragnęła na wzór prapoczątku wszechrzeczy. I w tej niepochamowanej furii zrzucenia swej jednostkowej postaci cząstki uwalniały zaklętą w nich niegdyś, pradawną energię. A światło to, od eonów niewidziane - z rykiem tyleż wszechpotężnym co w próżni niesłyszalnym zupełnie – wyrwało się z serca narodzonej gwiazdy i wdarło w ociemniały wszechświat, by na powrót przemierzać jego bezkresy.
  Lecz był to już innych wszechświat niż ten zapamiętany z początku. Rozleglejszy, zimniejszy, w którym materia uformowała swoje skupiska oddzielone parsekami pustki. W takich to właśnie niezmierzonych przestrzeniach, rozpuchłych na setki tysięcy lat świetlnych, zapaliła się ta pierwsza z gwiazd. A gdy promienie jej rozbiegły się, by szukać krańców przestrzeni, kolejne z mgławic zapadały się w sobie i wybuchały uwolnionym światłem. Gdzie i kiedy to było? W którym z nieistniejących jeszcze gwiazdozbiorów zaczęła się ta migotliwa rewia? Nie ważne, nie dojdą już do tego worki popierdujące, w niebo nocne wpatrzone z tęskną zachłannością. Dobiegło końca pół miliarda lat beznadziejnego oczekiwania. Czarna klisza wszechświata, ślepa i wypalona z pozoru, naraz wywołała się sama, odsłaniając utrwalony w niej obraz.
  Gwiazdy… Rozżarzone potwory, tak masywne, że nie one przemierzają przestrzeń, a przestrzeń pod nimi się ugina. Uwięzłe w obrotach, tańczące pośród umilkłej nicości zawiłe, milion-letnie układy. Jedne gasnące cicho, zapadające się w milczenie stygnących karłów, inne ginące w wszechpotężnych eksplozjach, pochłaniając i wypalając galaktyczne połacie. Świetlne echa najdawniejszych z tych kosmicznych wygibasów przemierzają po dziś dzień bezkres czasu. Wielkie jest szyderstwo gwiazd, gdy tak łypią z otchłani przeszłości na znikomości worków popierdujących – gdy te w przebłysku samoświadomości w nocne niebo spojrzą.
  A jednak gwiazdy rozjarzone w swych galaktycznych skupiskach to wciąż jakby tylko nakłucia na czarnym aksamicie wszech-pustki. Malutkie otworki, przez które materia - na skróty  i pochopnie – przesącza się w bez-masową kwantowość. Droga to jednak kapryśna, na zatkanie podatna. Tak jak ściek spływający kręci pienistymi szumowinami klejąc je w subtelne nieraz formy i wzory, tak i gwiazdy, wyparowując powoli, coraz to cięższe zlepiają w sobie pierwiastki. Lecz tak jak ściek wybija czasem i cofa się gwałtownie, tak i materia gwiazdowa kapryśna jest – zapaść i rozpaść się nagle potrafi, na powrót rozbryzgując w molekularną mgławicę. Tak oto, pulsując życiem i śmiercią gwiazd swoich, odszedł wszechświat od względnej schludności pierwotnego swego składu i zaśmiecił się tałatajstwem wszelakim – od litu aż po węgiel, tlen, a nawet żelazo. Cały ten pierwiastkowy śmietnik worki popierdujące w sobie odnajdują i aż nadziwić się nie mogą, że tak na wskroś przeciętny budulec ich własny się okazał.
  Jednak by coś jeszcze cięższego wśród pierwiastków powstać miało, trzeba już katastrof gargantuicznych, na zaiste astronomiczną skalę. Gwiazdy trzeba ze sobą zderzać, pożerać im się pozwolić, zdusić grawitacyjnym jarzmem, aż zewrą się w monstrualne jedno. Wtedy, nagle pożywione sobą, zwielokrotnione gwałtownie w masach swoich, zapadają się zduszone ciśnieniem niewyobrażalny. I w tej chwili zaprawdę ekstremalnej, rodzą się pierwiastki po wielokroć cięższe od żelaza. Wszystko to jednak trwa zaledwie chwil parę, nim uwolniona tak energia rozpruwa powłoki gwiezdnych potworów i z furią dziesiątek wybuchających słońc rozniesie je w promieniu wielu lat świetlnych. I choć rzadkie to przypadki, to dość upstrzona jest wszechrzecz świetlistymi skupiskami, by te gwiezdne bebechy domieszały się już znacznie do galaktycznych mgławic. Drżenie lękliwe winno więc worki skórzaste przeszywać, gdyby tak ryjąc w gnojnej ziemi przeszło im przez myśl, że kopią przez pogorzeliska gwiezdnych katastrof. I może coś z tej kosmicznej grozy kołacze im w jamach ciał rozdętych, że z taką nabożnością cenne kruszce traktują, a oblepianie się nimi za nobilitację sobie poczytują. Otchłań bezmiaru przenika naszą codzienność i tylko ignorancja chroni przed jej szaleństwem.
  Ah, gdyby w jakimś tempie zawrotnym przewijać te miliardy lat, które po pierwszym rozświetleniu mroku nadeszły – zaiste wszechświat aż krztusiłby się od wybuchów i rozbłysków. Spektakl byłby to wielki, choć widzów pozbawiony. A jeszcze samonapędzający się, gdyż raz rozrzucone wybuchami drobiny znów spełzać ku sobie zaczynają, znów mgławice, a w końcu kolejnej generacji gwiazdy formują. I znów cykl cały powtarza się i jeszcze kilka razy powtórzy, póki z materii już tylko wygasła zbitka najtrwalszych pierwiastków nie pozostanie lub bezświetlne milczenie dziur czarnych. W tych kosmicznych skurczach wszechświat dziwnie podobnym się zdaje fizjologii worka popierdującego. To co martwe i jedynie bezwolnymi przyciąganiami napędzane, widziane z oddali naraz jawi się jako tkanka żywa, niemal celowa w swych poczynaniach. I tak astronomiczne pacyny zbijają się i połykają nawzajem, przeżuwają, dławią się sobą sącząc energią obficie, by co czas jakiś rzygnąć z impetem supernowej w bezmiar obojętnej pustki - i znów, i znów…
  Zawróćmy się jednak z tych skal największych i ostatecznych, zaszyjmy na powrót w czeluść jakiegoś gdzieś i chwili jakiejś nam bardziej współmiernej. Zdarzają się w bowiem w tych kosmicznych przemianach miejsca i czasy względnie spokojniejsze. Gdy mgławice z ciężkich już pierwiastków utworzone okalają gwiazdę stabilną, która palić się będzie spokojnie przez lat kilka miliardów. Wtedy też, budulec zbędny, przez grawitację z ciała gwiezdnych odrzucony, krążąc bezwiednie, powoli zbijać się zaczyna w zimne, skalne okruchy. I tak, jak niegdyś pierwotna materia zręby gwiazd formowała, okruchy te łączą się w zalążki planet. Tak oto, gdzieś na obrzeżach wielkiej galaktyki, przy gwieździe przeciętnej i nad wyraz ubocznej, resztki kosmicznych katastrof zlepiły się w szereg globów chropowatych. W przepychaniu grawitacyjnym, burząc jeden drugiemu porządki, wykroiły one swoje orbity z solarnej ekliptyki. Niektóre zginęły rozerwane, dostawszy się między masywniejszych sąsiadów, inne – wyrzucone naraz grawitacyjną procą – przepadły na wieczność w zimnym i ciemnych niebycie. Lecz gdy minęło parę miliardów lat i względny porządek ustali się w ruchach pozostałych, wyłonił się zrąb twardy dla nowej historii, jeszcze dziwniejszej niż te paraliżujące porządki wszechrzeczy.


sobota, 18 lutego 2017

Impresja nihilistyczna, część I - prebiotyczna



Spójrz na ten asfaltowy pazur co topi niebo z celofanu
Huczący lej sprężonych gazów wytryska z niewidocznych kranów
Płonący tiul falami dwiema niknąc odsłania czerni odlew
A tam jest otchłań w której nie ma miejsca na jeden ludzki oddech...

Komórkom, tkankom, plastrom miodu, żyłkom na liściu, pajęczynom
Wszystkim strukturom kryształowym w sposób ten sam i żyć i ginąć
Każde poczuje unerwienie ten ból na wskroś duszności atak
Gdy się rozłazi ciało ziemi pod czarnym palcem antyświata!
J. Kaczmarski Wariacje dla Grażynki

Moloch, whose fate is a cloud of sexless hydrogen!
Alan Ginsberg, The Howl


  Wyobrażenie sobie początku wszechrzeczy to sprawa równie beznadziejna co pojęcie stanu własnej śmierci. Nie można uzmysłowić sobie jak to jest nie być. Bo na tym to właśnie polega, że nie ma już komu tego poczuć czy pojąć. Immanuel Kant – wór skórzasty popierdujący gazami, co za mowę inne, jemu podobne wory poczytywały – powie kiedyś, że podmiot dokłada coś do poznania, czego pozbyć się mu nie sposób. Tak, dokładamy sobie czas, dokładamy sobie przestrzeń, one kładą granice dla naszych wyobrażeń. I jeszcze to dziwne poczucie, które inny wór, starszy nieco (ale nie tak, by z gwiezdnych perspektyw się tym przejmować), Kartezjuszem zwany, nazwie res cogita. Rzecz myśląca, czyli po naszemu, poczucie własnego istnienia. A może tylko pragmatyczne przyzwyczajenie do wibracji jakie popierdujący wór przeszywają póty, póki – no cóż… - popierduje właśnie. W każdym razie, skoro poczucie własnego NIE istnienia jest nam najwyraźniej całkiem niedostępne, to cóż dopiero nieistnienie wszechrzeczy? I to nie nieistnienie naszej najbliższej, otaczającej nas materii, ale materii ‘w ogóle’, materii wszechobecnej, materii rozpiętej całością swej obecności na tajemnej sztaludze wszech-pustki? Wszechświat zawieszony niczym malarskie płótno… lub też spłacheć suszącego się mięsa. Albo cokolwiek innego – bo czemu miałyby służyć te podrzędne metafory, warte tyle co – no cóż – popierdywania obskurnych, dziurawych worków, dobywające się gremialnie z pewnego zlepionego naprędce ułomka materii, zawieszonego gdzieś pośród kosmicznej próżni?
  Bez-czas bezbrzeżny, niepojęty… Że też nie mogło wszystko tam pozostać. Ale może właśnie nie mogło? Może bezczas to wieczność, skompresowana tak, że cała – od swego nieokreślonego początku do równie enigmatycznego końca – dzieje się na raz? Albo też nicość jest nieskończonym oczekiwaniem, które w kwantowy hazard gra z samym sobą. I raz na kto wie ile pada wygrana niemożliwa a zarazem w bezczasie pewna, z której nowy wszechświat pączkuje. Wtedy… cóż, wtedy to, że coś stało się, że w ogóle zaszło, nie dziwi tak bardzo, chociaż jak pośród bezczasu narodził się czas właśnie zagadką największą pozostaje. Zagadką, która może właśnie powinna wszystkie worki popierdujące zaprzątać najbardziej… Ale nie zaprząta, bo kolejny haust gazów czy gruda materii do przepychania przez własne otwory najpierwszy problem dla nich stanowią. Taka ich konstytucja i nie można winić ich, że krztusząc się i dusząc mało uwagi jeszcze poświęcają na to skąd w ogóle to powietrze i one same się wzięły. Dobrze jednak, dajmy już spokój workom, które przecież o bezczasowej nicość nic wiedzieć nie mogą z własnego, ułomnego doświadczenia. A choć się niektóre starają, to jednak takie pra-wielkie nic to wciąż za wiele – lub jak kto woli – za mało, dla ich wyobraźni. Cóż, nie wiemy co było na początku i się może w ogóle nie dowiemy, bo nie tak nas mateczka ewolucja wychowała. Od hasania worka po sawannie do kontemplacji bezdni prapoczątku i tak już droga dość długa…
  Ale zostawmy bezczas. Niech już będzie, że przymkniemy oko na całą wieczność nicości, która gdzieś poza wszechświatem rozegrała się – albo i ciągle rozgrywa – u wiecznotrwałego zarania. Przejdźmy już tam, gdzie coś zaszło. O, tu skórzaste worki już pewniej się czują, już sobie fałdami swymi wachlują entuzjastycznie, mlaskają i posapują dziarsko, bo zdaje im się, że coś powiedzieć o tym mogą. Nabazgrały sobie worki znaczków parę i widzą – tak się im zdaje, że widzą w nich, choć przecież nic tam jeszcze bez przestrzeni i czasu dojrzeć nie można było – widzą oczyma duszy swojej ów punkt wszech-światła, początek wszystkiego, dług niewyobrażalny, wobec nicości bezczelnie zaciągnięty. Tak, coś zaszło, coś się rozeszło. Pękła bez-rzeczywistość i jakieś pierwsze ‘gdzieś’ i ‘teraz’ puchnąć zaczęło zatrważająco. I w femto-sekundy to coś – bąbel przestrzeni obrzmiały promieniowaniem - rozgorzał, rozkipiał się i puchł, puchł, puchł! A gdy tak rozdymał się, to czysta energia, spiętrzona i rozwibrowana poza wszelkie pojęcia, aż rozłaziła się na materię i anty-materię. Zaś te drobiny czegoś i anty-czegoś, wciąż na nowo zderzając się i anihilując, przywracały sobie czystej energii postać, by znów wyłaniać się z fotonowej bezcielesności. Wszystko to zwielokrotnione szaleńczo, rozżarzone, skotłowane, niesione impetem pra-eksplozji , większe i większe z każdą chwilą. Pradawna plazma kwarkowo-gluonowa, ogień, z którego wykuć się wszystko miało.
  Lecz od tego puchnięcia wszechrzecz jakby syciła się sobą, choć właśnie coraz rzadsza w sobie się stawała. Już materia z antymaterią nie dość często się spotka, już żar pierwotny nie rozsadza cząstek, już fotony dłużej przemierzać muszą młodą przestrzeń. Wzmożenie i samogwałt prapoczątku rozmywa się w końcu i stygnie. Straszliwe razy, którymi energia wyrywała materię z samej siebie, słabną i nikną nareszcie. Tak więc wszystko co jeszcze masą swą obciążone, każda cząstka i antycząstka, spieszy by spotkać swe przeciwieństwo i zapadłszy się w fotonowym błysku, uwolnić się do swej ciążącej masą postaci. I jakoś tak się dzieje – tu worki popierdujące, skórzaste na powrót stękają i śluzy aż im ciekną, bo nie wiedzą czemu – otóż, tak się jakoś dzieje, że anty-cząstki bardziej chyże są w tej ucieczce, a może mniej ich jakimś sposobem było. Dość, że one zdołały zniknąć, a zwykłe cząstki (eh, a czym worki popierdujące tak się zasłużyły, żeby określać co zwykłym a co niezwykłym jest w bezmiarze wszechrzeczy?) - nie.
 I został się ten skrzep materii, naddatek, strup na pierwotnej równowadze, pierwszy niepokój w masie swej uwięziony. Protony, elektrony, trochę neutronów w helowe jądra pozlepianych. Porzuceni pasażerowie, spóźnieni na pociąg do niematerialności. Pojedyncze cząstki, wciąż pędzące zawrotnie, w zderzeniach karkołomnych rozpraszane. Lecz pęd ich jest już samotnością i desperackim wspomnieniem początku, a zderzenia - dobijaniem się do wrót dawno zatrzaśniętych. Bowiem, zbyt szybko krążyły one by zlepiać się i łączyć w cokolwiek, zbyt wolno zaś by wyrwać się okowom materialności. Milion lat jeszcze zajmie ta pogoń beznadziejna, nim stygnący wszechświat oblecze protony w całuny elektronów. Tak zobojętniała materia podda się wreszcie i pozwoli roznieść przestrzeni na wszystkie jej strony. Jednorodny bezmiar rozrzedzonego, wygasłego gazu – na pięćset milionów nadchodzących lat.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Jak Klingoni konserwatywne oburzenie we mnie wywołali

  Z lat dziewięćdziesiątych pamiętam niekończące się powtórki Star Treka w polskiej telewizji, którymi (ku mej młodocianej, nerdowskiej uciesze) zapychano ramówkę dwie dekady temu. Gdy więc zobaczyłem newsa, że jakiś kolejny serial dokręcają, a do tego Klingoni jakoś inaczej mają w nim wyglądać – nie powstrzymałem się i sprawdziłem. Nie będzie to jednak wpis o Star Treku, chociaż jeszcze klika zdań o tym naskrobać muszę. Chodzi o to, że gdy ujrzałem co tam projektanci wymodzili, to w mej głowie rozbrzmiało: ‘O nie! To… to… wbrew NATURZE!!!’. Tak sobie właśnie, zwyczajnie, zupełnie odruchowo, pomyślałem. Nie to, żeby mnie to naprawdę obchodziło – a niech robią sobie ze swoją franczyzom co chcą. Zresztą, może się po prostu temu, kto ten nowy look do sieci wrzucił, pokiełbasiło co jest Klingon a co nie. Może nie chował się ów profan równocześnie na Next Generation, Deep Space Nine i Voyager przez młodych lat parę. A w ogóle to viral może być, żeby trochę zelektryzować fanów. I jeszcze pal licho, jak Klingon wygląda, przecież tak samo dobrze się taki nada jak każdy inny. Tak sobie myślałem… Tak sobie racjonalizowałem, aby przykryć zakłopotanie.
  Zakłopotanie zaś z tego się wzięło, że jednak to, co na początku poczułem, oszukać się nie dało: że to jakieś takie wbrew naturalnemu porządkowi. Bo Klingon od pierwszego trekowego filmu obejrzanego przeze mnie zawsze mniej więcej jednako wyglądał i basta. Przez chwilę odczułem taką właśnie prawomyślną pewność, że inaczej być nie może. Zjawiła się we mnie, choć po prawdzie to w życiu żadnego Klingona np. z Original Series nie widziałem. A też od lat dziewięćdziesiątych ani kolejnych seriali, ani filmów nie śledziłem – więc nowszych referencji również brak. Nie wiem nic o zmienności Klingona w trekowym uniwersum. Lecz mimo to, skoro jakiś Klingonów sobie zapamiętałem, to w swym odruchu uznałem, że najwyraźniej taki ich wizerunek zawsze ma być – teraz i na wieki wieków, amen.
 Za chwilę naszła mnie jeszcze gorsza refleksja: Ale jakże to? Powiedzmy, takie religijne bluźnierstwa nie wzruszają mnie, nie oburzają homoseksualiści ani parady równości, a perwersje i dziwactwa ludzkości (przynajmniej te bez-przemocowe) kataloguję z życzliwym zainteresowaniem. Taki tam średnio wysmażony liberał. Za to właśnie emocjonalnie obruszyłem się na zmiany w – jakby nie patrzeć – zupełnie fikcyjnym uniwersum. Stworzonym gdzieś w dalekim kraju  by ludzi zabawiać bezrefleksyjnie i pieniądze od nich wyciągać, wprost do kieszeni tłustych producentów. Myślę sobie: ‘Pięknie, pięknie… To konserwatyści u sterów próbują właśnie przywrócić nam świat wartości, podkopaną hierarchię na powrót jakoś poukładać. Żeby człek wiedział znowu co czcić, a czego wystrzegać się należy. Żeby perły od wieprzy oddzielał sprawnie i sacrum z profanum nie mieszał. A ja co? A ja tu właśnie zaryłem w dno aksjologicznego upadku. Gdy wokół walka wre by wyrazy największe właśnie z wielkich liter na powrót wymawiano, ja się migam. Że Wiara, że Ojczyzna, że Polska… a ja nic a nic na to nie reaguję. No ni w ząb, zero rezonansu. Za to obruszam się, gdy głowę jakąś nową zmyślonemu cudakowi przyprawiają. Oj, słusznie mnie chyba do animalnego elementu polskojęzycznego zaliczają ci, którzy od samego absolutu wskazówki najwyraźniej dostają. Wszystko już całkiem pomieszałem.’ A już najgorzej, że jeszcze jakiś wewnętrzny diabołek mi szepce, że te wartości wielkie to też takie franczyzy, tylko firmy nieco starsze, a producenci podatków od zysków odprowadzać nie muszą, bo sami je narzucają. Ale nie – trzeba prawdzie w oczy spojrzeć – to jednak ja sam tak sobie myślę, mimo, że na jakiegoś diabołka zwalam. Czyli się w nihilistycznym bezwstydzie babram, a zarazem jednak jakieś szczątkowe zażenowanie sobą odczuwam.
  Naraz, w tym zasromaniu doznałem jednak kojącego olśnienia. Jest nadzieja! Toż przecież poczułem to co oni! Oni – konserwatyści. Zdrową chłopską niechęć do zmiany zastanego porządku. Trudno, trzeba przełknąć, że tylko przez Klingonów, a nie przez wyrazy największe. Ale coś tam jednak poczułem, coś zrozumiałem. Zastanawiało mnie przecież od dawna jakie to emocje konserwatystą rządzą. Na co on tak podrywa się i rzuca, skąd siła mu się bierze do histerycznego sprzeciwu? Czemu w wolność indywidualną czy twórczą ingerować chce tak zawzięcie? Co mu przeszkadza, co, kto, z kim i jak wyrabia, póki to za obopólnym przyzwoleniem zachodzi?
No to już wiem: bo to wbrew naturze! E, znaczy – wbrew kanonowi. Nie będzie mi lewacki projektant jakiegoś kseno-genderu propagował i Klingona od wizerunku barbarzyńskiego samca alfa z rodzaju ludzkiego oddalał. Jak na tych nowych Klingonów patrzę, to czuję się… zgorszony! I w ogóle, zabrać franczyzy z łap Hollywoodzkiego bagna. Dość już zakłamywania historii anty-Klingońskimi remake’ami przez …obce… elity. Zdradzili mnie – mnie, białego mężczyznę z polskiego interioru, który po ciężkim dniu pracy wraca do domu i chce widzieć, że Klingon wygląda jak Klingon. Żadnego kseno-multi-kulti. Klingon w ruinie! Klingona męskiego racz nam zwrócić Panie! Make Klingons look great again! Żeby Klingon był Klingonem!
  Ah, ten impuls sprzeciwu wobec pogwałcenia naturalnego porządku. ‘Wow, znalazłem płaszczyznę porozumienia’ – skonkludowałem. Czyli jest nadzieja. Poczułem się bliższy reszcie ludzkości.

sobota, 4 lutego 2017

Wynurzenia o Córkach Dancingu



Wyciągnijcie nas, nie bójcie się, przecież was nie zjemy…

  Część sali wychodzi oburzona, grubo przed końcem filmu. Cześć widzów końcowe napisy wita owacją na stojąco. To było mniej więcej rok temu, kiedy ‘Córki dancigu’ przemknęły przez mętne fale rodzimej kinematografii. Mignęły i błysnęły łuskowato, niczym syrenie ogony niknące w głębinach. Jednak znów powracają – co prawda w USA, ale wreszcie promowane bez zakrywania ich tyleż dwuznacznej, co szalenie pociągającej natury.
  Czym są Córki dancingu? Musicalem. Groteską. Blichtrem. Romansem. Zgrywą. Horrorem. Baśnią. Kampem. Psychodelą . Tego się nie da zmieścić w jednym określeniu – można najwyżej bezsilnie wyliczyć gatunki i konteksty, które twórcy zmiksowali. Rzecz dzieje się gdzieś w schyłkowym PRL – na ulicach szarość i smuta oraz patrole ORMO. Tylko szemrane dancingowe kluby, pełne steranych gwiazdek małej estrady i cuchnące wymuszonym erotyzmem dają jakąś odskocznię od codziennej beznadziei. Lecz światek ten zupełnie wystarcza, aby zawrócić w głowie Złotej i Srebrnej – dwóm nastoletnim syrenom, które znudzone podwodną monotonią pewnego dnia wynurzają się z Wisły i wkraczają do świata ludzi. Dzięki swym hipnotycznym głosom i perwersyjnemu, dziewczęco-rybiemu seksapilowi, wkrótce stają się absolutną sensacją lokalnego klubu. Jednak zapomnijcie o Disneyowskich syrenkach, bo Srebrna i Złota, a przynajmniej ich rybie połowy, przypłynęły tu prosto z homeryckich mitów. To istoty drapieżne, pół zwierzęce – pół ludzkie, którym niezwykłe głosy dotąd służyły głównie by wabić ofiary. Tak, nasze syreny muszą czasem zjeść co bardziej rozochoconego wielbiciela. Z drugiej jednak strony (znaczy: przeciwnej do ogona) to właściwie zwyczajne dziewczyny, nie dziwi więc, że zamarzy im się zanurzyć w nieznanych wodach ludzkich uczuć. Będzie więc love-story z przestrogą, bo przecież nie da się do końca zagłuszyć swojej natury, prawda…? A może też nie warto? Dodajmy jeszcze, że obiema syrenami opiekuje się dość dysfunkcyjna rodzina estradowych artystów, którzy mentalnie i materialnie utrzymują się na powierzchni tak tylko ledwie-ledwie, rutynowo wymuszając z siebie codzienny blichtr na oparach alkoholu.  Skoro więc taka okazja im sama – nazwijmy to – wypłynęła, to wiele wybryków puszczą płazem, byle tylko napiwki spływały szerokim strumieniem.

Jedna meduza! Druga meduza!  Trzecia meduza! Czwarta meduza!

  To jest jeden z tych filmów, które, jak sądzę, albo się pokocha, albo znienawidzi. Albo momentalnie kupi się całą konwencję i da się porwać rwącemu nurtowi oniryczno-organicznych obrazów, albo, no cóż – ‘możesz stąd wyjść na własne życzenie, na własną odpowiedzialność’. Potencjał kultowości jest wysoki, bo co rusz jakaś scena solidnym pacnięciem syreniego ogona  rozwiera szerzej wrota  naszej zaklajstrowanej nadwiślańskim szuwarem percepcji. A to dyrektor dancingu krzywi się, że bohaterki trącą rybą. A to jakiś geniusz (Janusz?) choreografii  każe pławić się im się w gigantycznym kieliszku. Szprechający lubieżnie fotograf organizuje rozbieraną sesję dla ‘niemieckiego pisma’. To znów dwóch mających się ku sobie ormowców pechowo wybierze się na nadrzeczną  schadzkę. Będzie i ukłon w stronę ‘Borewiczów w spódnicy’ z lesbijskim tete-a-tete w tle. Jest i miejsce dla punkowej kapeli o niepozbawionej znaczenia nazwie Tryton, a syreny wyznają, że polszczyzny uczyły się od plażowiczów w Bułgarii. I mnóstwa innych motywów i dialogów, pokręconych niczym kłębowisko morskich wężownic. Oj dzieje się tu, dzieje. Żarłoczne syreny robiące karierę na dancingu to już bardzo wysoki poziom abstrakcji, ale zanurzenie tego wszystkiego w wizji PRLu, przepuszczonej przez filtry hipsterskiej nostalgii podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej.

Zjadłaś obywatela na mieście!

  A wszystko to kręcone jest bez wytchnienia, w iście dyskotekowo-teledyskowym tempie. Czegoś równie nieskrępowanego nie widziałem u nas od ekranizacji ‘wojny polsko-ruskiej’. Tak, technicznie rzecz biorąc, ‘Córki dancingu’ są musicalem, w tym sensie, że pełno w nich sekwencji taneczno-wokalnych. Wtedy najczęściej czysty, rozbuchany kamp tryska feriami świateł i tonami cekinów. Ale to wysoce samoświadoma parodia musicalowego kiczu, przez cały czas puszczająca do widza nieco  …rybie… oko. Także dlatego, że obok tego kolorowego przesytu pełza tu znacznie mroczniejsza estetycznie wizja, mocno inspirowana twórczością Aleksandry Waliszewskiej. Tak więc także między fragmentami śpiewanymi trafia się wiele niezwykłych obrazów, tym bardziej, że syrenom czas nie zawsze płynie tak jak ludziom. W każdym razie, od strony wizualnej ten film to intensywne przeżycie.
  Skoro musical i syreni śpiew to trzeba wspomnieć o muzyce. Z jednej strony znajdziemy tu kilka ‘hitów’ pokroju ‘daj mi tę noc’, ale tu zmiksowane ciężej, przybrudzone noisami i nieraz z dopisaną tu i tam dodatkową linijką, która przekręca znaną powszechnie treść. Z drugiej zaś strony, specjalnie na potrzeby filmu siostry Wrońskie z formacji Ballady i Romanse skomponowały koło dziesięciu autorskich utworów. Kawałki te, dźwiękowo i tekstowo mocno paradoksalne i psychodeliczne, same w sobie składają się na jeszcze jeden poziom opowieści. Wydano je później jako osobną płytę, aczkolwiek nagrane już niezależnie od filmu. Wreszcie, wszystko doprawiono wodnisto-ambientowymi bulgotami, którymi dyskretnie udźwiękowiono akcję między kolejnymi teledyskowymi sekwencjami.

Czarne paznokcie, od wielu brudnych spraw…

  Pozwolę sobie trochę pointerpretować. Na fabularnym poziomie to w gruncie rzeczy bardzo prosta historia – magiczna istota wybiera między swą dwuznaczną naturą a człowieczeństwem.  Źródłosłów jest oczywisty: wzięto na warsztat klasyczną baśń Andersena, i to wręcz w jej oryginalnej, moralizującej wersji. Jednak w przebłysku geniuszu wymieszano ją z obrazem syreny mitycznej, drapieżnej i niebezpiecznej. I naraz cała historia urasta do rangi psychoanalitycznej epopei – tyle tu potężnych, archetypicznych motywów kotłuje się w zaskakujących konfiguracjach. Erotyczna pikanteria miesza się z surrealizmem syreniego świata, a to co obrzydliwe wypływa obok wystudiowanego estradowego kampu. Czym te syreny właściwie są? Przypłynęły tu uwodzić i pożerać, ale też przeżywać i doświadczać.  Ich rybia, dosłowna zwierzęcość, ich wyuzdana i niewinna zarazem aparycja. Uwodzicielsko groźne i nieprzewidywalne gdy wabią, pogubione i ograne w świecie uczuciowych podchodów. Ich zjawienie się w dancingowym świecie – istot mieszających dwa porządki, naturalny i magiczny – naraz wywołuje lawinę przeróżnych transgresji, wywlekając z ludzi to co wyparte, czasem wyzwalająco, czasem na ich własną zgubę. W tym wszystkim można pływać jak się chce – wspak, wszerz i na boki. Można brać to za rozbuchaną alegorię pożądania i miłości oraz całej dwuznaczności tej sfery. Można rozumieć jako metaforę trudnego dojrzewania w sprawach damsko-męskich. Da się dopatrzyć przestrogi, by w realizacji swoich pragnień nie zatracić siebie. Albo i ogólniejsze motywy: opozycja kultury i natury, ciała i ducha, zwierzęcości i człowieczeństwa, Eros i Tanatos… Oraz niesamowita energia, którą daje balansowanie na granicy tych dwóch światów, a którą syreny najwyraźniej uosabiają. Niesamowite, że ta prosta, choć totalnie zakręcona historia niesie w sobie taki pra-mityczny ciężar. Wywołuje takie śmieszne uczucie, jakby gdzieś z tyłu głowy, w dawno zalanych korytarzach podświadomości coś naprawdę zaczęło radośnie mącić i buszować, burząc zarosłe wodorostem porządki.

Poison z wnętrza daje ten zapach...

  Narzuca się niezwykłe potraktowanie cielesność  i fizyczność – w jej pociągających i odstręczających przejawach. Syreny mogą co prawda przyjmować ludzką postać, ale brakuje im wtedy pewnych ‘fizjologicznie’ istotnych cech. Są w pełni sobą tylko w swej dwoistej postaci. Wizerunek ten, frywolny i odpychający zarazem, funduje widzowi ciągły poznawczy dysonans. Jakoż i równie bezpośrednie sceny – nazwijmy to – konsumpcji. Ciągłe roznegliżowanie bohaterek też jak gdyby służy oswajaniu z ciałem, przesuwa granice tego co ‘normalne’, odsłania ich względność. Podkreśla również nieskrępowanie bohaterek ludzkimi normami. Ale jest to nieskrępowanie dwuznaczne, bo niewinność  bohaterek – w sensie nieuświadomienia co do pokrętności ludzkich charakterów – nie jest tu wcale ‘czysta’, skoro mieści się w niej sycenie głodu na przypadkowych ofiarach. Lecz przeciwieństwem tej swobody wydaje się sam dancing – duszny od swej sztuczności, na siłę zaaranżowany. Złota i Srebrna mogą czasem zjeść jakiegoś bywalca, ale to kierat przaśnego, małego show-biznesu pożera tu wszystkich dookoła. Nawet wtedy, gdy bohaterki pozują dla ‘niemieckiego pisma’ to nie mogą być po prostu syrenami – muszą jeszcze nosić królicze uszy. Świat ludzi to tutaj kolorowy, ale mocno wyliniały gorset, który po równo poddusza tych, którzy szukają w tanich podnietach ucieczki, jak i tych, którzy są ich gotowi dostarczyć. Wszyscy tutaj przegrywają, - ‘i wy smutni i oni smutni, wszyscy smutni jak cholera’.

Maleńka, chodź do Disneylandu
pokażę ci jak płonie Paryż

Do tego, jest to na wskroś kobieca historia. Trochę o odkrywaniu siebie, choć nieco przekornie może, ścieżką od cielesności do uczuciowości. Lecz w sumie, los głównej bohaterki daje znać, że pewnych granic przekraczać nie warto. Na intrygujący sposób sugeruje, że porzucając siłę swego pierwotnego nieokiełznania, kobieta skazuje się na uległość, a ostatecznie na wykorzystanie. W ogóle to kobiece ‘bycie sobą’ lub ‘bycie dla innych’ rozbija się tu na wiele gorzkich obserwacji. Syreny wciąż muszą żonglować swoim scenicznym wizerunkiem, za co może i spotyka je męskie uwielbienie, ale z gatunku tych podszytych ‘niemoralną propozycją’. Cóż, nasze syreny, gdy trzeba, przynajmniej mogą się naprawdę solidnie …odgryźć… lokalnym macho, w przeciwieństwie do reszty żeńskiej obsługi lokalu. Jednak i one muszą wciąż wybierać między ludzką formą – atrakcyjną dla innych, lecz nie w pełni własną, a swoim prawdziwym ciałem. Życie wśród ludzi to ciągłe zmienianie formy, by komuś się przypodobać, czego syreny doświadczają po dwakroć. Z innej strony patrząc, scenariusz zmyślnie zabawia się motywem ‘psiapsiółkowego’ tandemu, w który nagle wkracza ‘ten’ trzeci. Relacje między Złotą i Srebrną przechodzą test solidarności, gdy ich wybory w ludzkim świecie coraz mocniej się rozchodzą. Bo też i nasze syreny są różne – Srebrna bierze świat ludzi z większym dystansem, Złota, bardziej romantyczna, zachować go nie potrafi. To wszystko składa się na zmyślną metaforę kobiecego dojrzewaniu, błędów młodości, pierwszych zawodów i ich poważnych konsekwencji. Tak jak baśniowy pierwowzór, to bajka z morałem, ale, na miarę czasów, podyktowanym zdrowym feminizmem. A jeszcze, w całokształcie, ta wszechobecna podwodność, wilgoć – no, także – rybiość, wszystko to czerpiące jakoś z kulturowych kodów kobiecości. W gruncie rzeczy to przecież  film wyreżyserowany, zagrany i opatrzony muzyką przez kobiety, więc nie dziwne, że skierowany do kobiet i pod każdym względem głęboko zanurzony w ich artystycznej wrażliwości. Nie wiem, czasem myślę, że może to wszystko jest tylko wydmuszką, pozorem jakiejś głębi, ulotnym refleksem na migotliwej tafli. A może to dobrze zrobiony film, który w niebanalną formę ubrał parę uniwersalnych dylematów i dlatego wciąż nie chce wyjść mi z pamięci. W ogóle, ten film cały przypomina syrenę – z daleka przyciąga i wabi tym swoim migotaniem, śpiewem, frywolnym szaleństwem, ale gdy cię dopadnie, to wciągnie cię w zimną, ciemną toń i zje. Bo gdzieś pod tym całym ubawem zatopiono niewesołą refleksję o naszych międzyludzkich relacjach.

 Chciałam pokazać się z najlepszej strony,
 zmienić coś, zmienić, zwrócić uwagę - zwróciłam wszystko

  Jedno jest pewne, polscy widzowie nie docenili Córek dancingu, a niedźwiedzią przysługę wyrządził filmowi kompletnie chybiony marketing. Oddajmy producentowi sprawiedliwość: wykazał się niesamowitą odwagą wykładając pieniądze na tak niekonwencjonalny debiut reżyserski. Chwała mu za to po wsze czasy. Lecz zamiast udźwignąć wagę tej decyzji, najwyraźniej ktoś spróbował przechytrzyć samego siebie. Otóż, kiedy doszło do promocji, istotna treść filmu była rozmyślnie pomijana, a skupiono się na przekazie, że jest to ‘musical w stylu schyłkowego PRL’. Tak skrojono plakaty, tak wyreżyserowano promujący  klip ‘Przyszłam do miasta’. W trailerach nie było śladu po podwodnym półmroku, który rozlewa się na ekranie. Nawet wywiad w TVP Kultura, który zdarzyło mi się oglądać poprowadzono tak, by skupić się na muzycznej stronie filmu.  Efekt? Na film poszła kompletnie nieprzygotowana publiczność, najczęściej szukająca konwencjonalnej romantycznej komedii. I odbiła się od ‘Córek dancingu’ niczym kauczukowa piłeczka, wzburzając przy tym takie fale przerażonego hejtu, jakie może wywołać tylko niezamierzony kontakt ze sztuką (spójrzcie tylko na 'głos suwerena' pod tą znakomitą skądinąd recenzją). Natomiast ci, którzy doceniliby ten wynalazek – wielbiciele pokrętnych historii, kampu i zgrywy z PRLu – ominęli Córki dancingu szerokim łukiem. To się nazywa epicka marketingowa porażka. Rozumiem, że próbowano ratować sprawę poniekąd beznadziejną – bo jaką publiczność może mieć nad Wisłą tak niesztampowe dzieło? – ale tym razem po prostu strzelono sobie w stopę. Ja sam trafiłem na ten film dzięki najczystszemu przypadkowi. Najbardziej zaś przeraża możliwość, że ten poroniony plan zadziałał, tzn. naprawdę przyniósł więcej zysków niż rzetelna promocja skierowana do docelowej publiczności…

A czy to już? Czy to już? Czy to już?

Zachęcałbym wszystkich amatorów ‘zrytości’ i psychodelicznych historii, koneserów kiczu oraz intensywnej i niebanalnej estetyki do zanurkowania w Córki Dancingu. Mam bowiem poczucie jakiejś głębokiej niesprawiedliwości, że film ten przeszedł niemal bez echa. Przez ostatnie lata powstało w Polsce sporo niezłych produkcji, ale równie odważnej wizji dotąd nie było. Obawiam się więc, że przez nowe porządki i wątły sukces komercyjny – nie prędko coś porównywalnego pojawi się ponownie. Cóż więc pozostaje? Czekać i wypatrywać cierpliwie co też podwodne nurty wyrzucą nam na brzeg naszej codzienności z obcych i fascynujących głębin.

Miało być frutti di mare
A został bałagan po karnawale
Ości miłość ogryzam
 z wściekłości...iii!!!