l
started studying gibbons and their song. One day they inspired me to try and
imitate them with a human voice (…) with the result that l became completely
intoxicated (…). lt lasted hours (…) just like drunk. With my scientist's mind
l said ''What's happened here is that my bloodstream has been flooded with
endorphins.''
Lucky people international
To jest koinonia na miarę naszych możliwości.
Od pięciu dni na facebooku. A przez dobre dziesięć lat
unikałem tego jak ognia… Aż nagle, ni z tego ni z owego, rzuciłem się na oślep,
na główkę w ten niebieskawy, ludzki żur.
I teraz chodzę nabuzowany endorfinami. Urok nowości? Tak działa kontakt
z innymi ludźmi? Fala pobudzających bodźców jaką daje eksplorowanie nieznanego
terenu? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Zdecydowanie jednak jest w tym coś
narkotycznego, jakiś wyciśnięty z samego podwzgórza, społeczny haj. Coś co prawie nie pozwala spać. Czy pozwala jeszcze myśleć?
Przekonajmy się.
Problemów ideowych z Facebookiem nigdy mi nie brakowało. Że
to takie targowisko próżności. Te wszystkie opowieść o ludziach, którzy dzielą się
zdjęciami swoich kotów, dzieci, śniadania i najgorszych wpadek z melanży.
Autopromocja, wyretuszowany styl życia, banał podniesiony do rangi wyroczni - z
jednej strony. Z drugiej - facebookowi stalkerzy, domowa loża szyderców z zapałem
przesiewający śmietnik niefrasobliwości, znęcona wonią soczystego obciachu. Jakieś wszechpotężne korporacje, maszynowe śledzenie nachalnie podkradające prywatność.
Targetowane reklamy. I nadciągający widmowy totalitaryzm, który dobierze
nam się przez te nasze konta do tyłków od najdelikatniejszej strony. I w ogóle ten niebieski taki ‘fe’. I… i… i….
I tak minęło dziesięć lat. Świat poszedł naprzód. A ja obok. Ulubione kapele polikwidowały strony i przeniosły się na face’a, co bardziej
uspołecznieni znajomi na każdym piwie z dezaprobatą kręcili głowami, najwyraźniej ominęła mnie też jakaś prawicowo-populistyczna rewolucja (no, tego to akurat nie żałuję...). Do tego wszędzie
ta mała niebiesko-biała ikonka wyskakiwała z odmętów Internetu piszcząc ‘Zaloguj
się! Zaloguj się!’. A tu lipa, nie ma czym. W końcu doczekałem się i tego,
że jak jest okazja na serio się buntować (dziękuję ci miłościwie
panujący nierządzie!) to też bez face’a nie da rady być na bieżąco. Do tego z
każdym rokiem aspołecznych die-hardów w otoczeniu ubywało i co rusz któryś zmięknąwszy, ze skruchą powracał na miłosiernego łono cyfrowego społeczeństwa. Co się dziwić
- nawet najlepiej zaimpregnowana peleryna przemoknie jeśli leje na nią
non-stop. A face’owy deszczyk już dawno przerodził się w lepki, nieustający
monsun. Jednak – przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Zaś przyzwyczajenie do
„nie czynienia” to jest dopiero uparte bydle, tak bardzo, że – aż sobie czasem
myślę – ci co nie grzeszą to nie z cnoty tak postępują, tylko z czystego lenistwa. Trwałem więc w swojej
alter-jakiejś-tam bezgrzeszności z przyzwyczajenia. Cnotliwy, stary pancur, o
powściągliwością podstarzałej panny, co przegapiła coś w życiu. A ochota rosła.
W każdym razie i na mnie najwyraźniej przyszedł czas: oto
składam moją społeczną ekspiację, syn marnotrawny powraca. Przyszedł ten moment
i – niczym nieszczęsny Winston w finale Roku 1984 – najwyraźniej naprawdę
pokochałem Wielkiego Brata. I niech mnie inwigilują międzynarodówki reklamowych
wywiadów, niech sweetaśne koty słodzą aż do egzystencjalnych mdłości, niech szydercy
szydzą, znajomi gorszą się chybionymi wrzutkami, a trolle prawackie plują aż do
odwodnienia. Będą kubełkowe challenge, będą tęczowe profilówki, będzie lajkokracja, będzie share'owanie aż do upodlenia. Zo-szal-bi-dan.
A co z tą koinonią? Ano, czytam sobie aktualnie o
filozofii nowoczesności, która, jakże często bywa o Grekach. I tak oto owa koinonia polityke to w luźnym tłumaczeniu wspólnota
wielości, różnorodności. Lecz jest to wspólnota dynamiczna, z wpisanym w siebie
antagonizmem: jej członkowie żyjąc na różne przecież sposoby nieuchronnie przeczą
sobie nawzajem. Lecz właśnie ścierając swe racje i postawy uzasadniają siebie.
Zaś przez uzasadnienie – zajmują miejsce w społeczności. Zatem, by istnieć w tej różnorodnej wspólnocie człowiek musi się ciągle stwarzać – jest więc ta wspólnota
miejscem nieustannej autokreacji. I tak sobie myślę, że może ten cały Facebook to
trochę taka nowa iteracja dawnej agory. Tak, jak niegdyś - gdzieś między targowiskiem z rybami a latryną, wolni (do przekabacania innych) i równi (w dogryzaniu sobie) zbierali się by doświadczać wspólnoty - tak i my między reklamą majtek a zdjęciem pożartych na mieście falafeli ucieramy prawdę o sobie i naszych czasach. I ubijamy kliknięciami ten cyfrowy plac, na którym aby w ogóle być z innymi –
trzeba być jakimś dla innych. Czas się przestać boczyć na autokreację. Swoją, innych, a choćby i nieudolną. Bo może jest w tym jakaś lekcja do odrobienia. Kto
wie, może to jacy chcemy się jawić innym uczy nas najwięcej… o nas
samych? Tak sobie dowartościowawszy, 'dointlektualizowawszy', zracjonalizowawszy
i w ogóle nabawiwszy się tych wszystkich ‘-wszy’ - rzucam się w odmęt uspołecznienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz