piątek, 13 stycznia 2017

Welcome to the world of tomorrow!

l started studying gibbons and their song. One day they inspired me to try and imitate them with a human voice (…) with the result that l became completely intoxicated (…). lt lasted hours (…) just like drunk. With my scientist's mind l said ''What's happened here is that my bloodstream has been flooded with endorphins.''
Lucky people international


To jest koinonia na miarę naszych możliwości.

  Od pięciu dni na facebooku. A przez dobre dziesięć lat unikałem tego jak ognia… Aż nagle, ni z tego ni z owego, rzuciłem się na oślep, na główkę w ten niebieskawy, ludzki żur.  I teraz chodzę nabuzowany endorfinami. Urok nowości? Tak działa kontakt z innymi ludźmi? Fala pobudzających bodźców jaką daje eksplorowanie nieznanego terenu? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Zdecydowanie jednak jest w tym coś narkotycznego, jakiś wyciśnięty z samego podwzgórza, społeczny haj. Coś co prawie nie pozwala spać. Czy pozwala jeszcze myśleć? Przekonajmy się.
  Problemów ideowych z Facebookiem nigdy mi nie brakowało. Że to takie targowisko próżności. Te wszystkie opowieść o ludziach, którzy dzielą się zdjęciami swoich kotów, dzieci, śniadania i najgorszych wpadek z melanży. Autopromocja, wyretuszowany styl życia, banał podniesiony do rangi wyroczni - z jednej strony. Z drugiej - facebookowi stalkerzy, domowa loża szyderców z zapałem przesiewający śmietnik niefrasobliwości, znęcona wonią soczystego obciachu. Jakieś wszechpotężne korporacje, maszynowe śledzenie nachalnie podkradające prywatność. Targetowane reklamy. I nadciągający widmowy totalitaryzm, który dobierze nam się przez te nasze konta do tyłków od najdelikatniejszej strony. I w ogóle ten niebieski taki ‘fe’. I… i… i…. I tak minęło dziesięć lat. Świat poszedł naprzód. A ja obok. Ulubione kapele polikwidowały strony i przeniosły się na face’a, co bardziej uspołecznieni znajomi na każdym piwie z dezaprobatą kręcili głowami, najwyraźniej ominęła mnie też jakaś prawicowo-populistyczna rewolucja  (no, tego to akurat nie żałuję...). Do tego wszędzie ta mała niebiesko-biała ikonka wyskakiwała z odmętów Internetu piszcząc ‘Zaloguj się! Zaloguj się!’. A tu lipa, nie ma czym. W końcu doczekałem się i tego, że jak jest okazja na serio się buntować (dziękuję ci miłościwie panujący nierządzie!) to też bez face’a nie da rady być na bieżąco. Do tego z każdym rokiem aspołecznych die-hardów w otoczeniu ubywało i co rusz któryś zmięknąwszy, ze skruchą powracał na miłosiernego łono cyfrowego społeczeństwa. Co się dziwić - nawet najlepiej zaimpregnowana peleryna przemoknie jeśli leje na nią non-stop. A face’owy deszczyk już dawno przerodził się w lepki, nieustający monsun. Jednak – przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Zaś przyzwyczajenie do „nie czynienia” to jest dopiero uparte bydle, tak bardzo, że – aż sobie czasem myślę – ci co nie grzeszą to nie z cnoty tak postępują, tylko z czystego lenistwa. Trwałem więc w swojej alter-jakiejś-tam bezgrzeszności z przyzwyczajenia. Cnotliwy, stary pancur, o powściągliwością podstarzałej panny, co przegapiła coś w życiu. A ochota rosła.
  W każdym razie i na mnie najwyraźniej przyszedł czas: oto składam moją społeczną ekspiację, syn marnotrawny powraca. Przyszedł ten moment i – niczym nieszczęsny Winston w finale Roku 1984 – najwyraźniej naprawdę pokochałem Wielkiego Brata. I niech mnie inwigilują międzynarodówki reklamowych wywiadów, niech sweetaśne koty słodzą aż do egzystencjalnych mdłości, niech szydercy szydzą, znajomi gorszą się chybionymi wrzutkami, a trolle prawackie plują aż do odwodnienia. Będą kubełkowe challenge, będą tęczowe profilówki, będzie lajkokracja, będzie share'owanie aż do upodlenia. Zo-szal-bi-dan.
  A co z tą koinonią? Ano, czytam sobie aktualnie o filozofii nowoczesności, która, jakże często bywa o Grekach. I tak oto owa koinonia polityke to w luźnym tłumaczeniu wspólnota wielości, różnorodności. Lecz jest to wspólnota dynamiczna, z wpisanym w siebie antagonizmem: jej członkowie żyjąc na różne przecież sposoby nieuchronnie przeczą sobie nawzajem. Lecz właśnie ścierając swe racje i postawy uzasadniają siebie. Zaś przez uzasadnienie – zajmują miejsce w społeczności. Zatem, by istnieć w tej różnorodnej wspólnocie człowiek musi się ciągle stwarzać – jest więc ta wspólnota miejscem nieustannej autokreacji. I tak sobie myślę, że może ten cały Facebook to trochę taka nowa iteracja dawnej agory. Tak, jak niegdyś - gdzieś między targowiskiem z rybami a latryną, wolni (do przekabacania innych) i równi (w dogryzaniu sobie) zbierali się by doświadczać wspólnoty - tak i my między reklamą majtek a zdjęciem pożartych na mieście falafeli ucieramy prawdę o sobie i naszych czasach. I ubijamy kliknięciami ten cyfrowy plac, na którym aby w ogóle być z innymi – trzeba być jakimś dla innych. Czas się przestać boczyć na autokreację. Swoją, innych, a choćby i nieudolną. Bo może jest w tym jakaś lekcja do odrobienia. Kto wie, może to jacy chcemy się jawić innym uczy nas najwięcej… o nas samych? Tak sobie dowartościowawszy, 'dointlektualizowawszy', zracjonalizowawszy i w ogóle nabawiwszy się tych wszystkich ‘-wszy’ - rzucam się w odmęt uspołecznienia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz