poniedziałek, 23 stycznia 2017

Orszak szyderców

Nic nie poradzę na taką złośliwość, bo taka jest cecha natury
Że ścieki zawsze płyną z góry na dół, a nigdy z dołu do góry
Ścieki, DEZERTER

  Natykamy się na niego codziennie, od lat komentarze na niemal każdym portalu są nim upstrzone. Prawicowy hejt nasz powszedni. Choć truł i smrodził, przez lata nie zdołał zatrząść systemem. Co się zmieniło? Spróbuję dziś naświetlić jeden z mechanizmów. Poprzednio zarysowałem wam ewolucję prawicowych ataków na WOŚP jako poligon, na którym testowano nowe metody zohydzania przeciwników przed opinią publiczną. Oczywiście to nie był jedyny obszar intensywnych prób, nawet nie główny. Za takie służyły przede wszystkim sprawa Smoleńska, afera podsłuchowa oraz histerie: przeciw konwencji anty-przemocowej, wokół sześciolatków, lasów państwowych i jeszcze kilka innych. WOŚP to co najwyżej najdłużej ciągnąca się historia. Nie o tym jednak dzisiaj. Przyjrzyjmy się, czego się nauczono.
  Po pierwsze tego, że dowolna bzdura rzucona w Internecie znajdzie swoich głosicieli. Im większa bzdura – tym lepiej. Jeśli zarzut zajmuje linijkę, a odparowanie go trzy – doskonale, mniej ludzi wczyta się w tłumaczenie. Najtrudniej przecież wyjaśnić, że się nie jest wielbłądem. Dostrzeżono również, że da się synchronicznie zalewać przestrzeń medialną swoim przekazem – trzeba tylko generować zdarzenia odpowiednio pobudzające reakcję. Przekonano się też, że indywidualni hejterzy są bezkarni, bo dla wymiaru sprawiedliwości w liberalnej demokracji (w ustroju, który jakże często zwalczają!), jako jednostka nie różnią się od zatroskanych obywateli. Praktyka pokazała, że trolle mogą masowo rzucać oszczerstwa, za które osoba publiczna nie uniknęłaby odpowiedzialności. Zatem, benzyna została rozlana – potrzeba było teraz kogoś z zapałkami.
  Populiści próbujący podpalać IIIRP byli tu od dawna, ale ze względów kulturowych nieco czasu zajęło im zwęszenie tego wysokooktanowego paliwa. Dziesięć lat temu pamiętam Internet jako przestrzeń przeważająco wrogą radykalnej prawicy, skutecznie wyprowadzającą ciosy przeciw nadętej propagandzie. Jednak przez ostatnią dekadę upowszechnienie sieci zbliżyło rozkład reprezentowanych w niej poglądów do tego z ‘reala’. Tylko, że siecią rządzi inna dynamika. Do wywołania pożaru brakowało już tylko profesjonalnego zarządzania. Rezonansu. Stałej dostawy insynuacji, które przefiltrowane przez umysły histerycznych frustratów zamienią się w huraganowy ogień. Prawica zainwestowała więc w rozwój podległych sobie mediów, także z myślą o obsłudze cyfrowego odcinka frontu. Sztuki insynuacji nie musieli się uczyć, odkąd pamiętam byli w niej niepobici. O ile jednak dziesięć lat temu technice tej brakowało precyzji i głównie szczuto nią na siebie całe grupy społeczne, tak internetowy hejt umożliwił precyzyjne atakowania pojedynczych przeciwników.
  Osoba publiczna musi uważać na to, co mówi. Gdy posuwa się za daleko, zwłaszcza pod adresem kogoś konkretnego, ryzykuje procesem o zniesławienie – a tu już potrzeba twardych dowodów. Swój dziwaczny, ogólnikowy styl wypowiedzi liderzy PiSu zawsze podporządkowywali temu zagrożeniu, co zapewne odbierało im nieco wiarygodności (notabene: czy po obsadzeniu sądów ‘swoimi’ staną się bardziej… bezpośredni?). Jednak zastęp posłusznych trolli niweluje problem niezrozumienia. Można dalej wypuszczać w eter zawoalowane oskarżenia, a gdy te wypowiedzi zajmą już nagłówki na internetowych portalach, ludzie bez twarzy i nazwisk załatwiają w komentarzach i na forach resztę. Trolle dopowiadają twardo i dosadnie, to co ukryto w niedopowiedzeniach. Zrobią to z nazwiskami i adresami, tak, żeby nie było wątpliwości. Przekręcą, nakłamią, wyssą z palca – byle wyglądało poważnie. Insynuacje wraz z internetowym hejtem stworzyły piekielny tandem, który rozjechał demokrację. Politycy zapewniają widzialność, miękko formując aktualnie potrzebny im przekaz, ale to trolle są nośnikiem istotnej propagandowo treści. Całość posiada niemal nieograniczony zasięg rażenia, bo każdy komentarz ma potencjalnie taką widzialność jak sam news.
  Cała kampania wyborcza z 2015 została przeprowadzona tą metodą. Kliniczny przypadek z ostatniego roku to obróbka KODu i przede wszystkim Kijowskiego - kogo już z niego nie robiono? Alimenciarza, pedofila, teraz złodzieja… Te personalne ataki wypływają niby oddolnie, władza tylko rzuca w eter jakieś ogólniki  o ‘elementach animalnych’, ‘rebeliantach’, ‘gorszych sortach’ i ‘komunistach’. Niemniej, pozostaje beneficjentem tych i wielu podobnych działań. Brylując dziś w mediach, zabezpieczyła się z każdej strony. Politycy nie muszą się już publicznie narażać, starczy im wygłaszania tez zbyt miękkich, by można było za nie pociągnąć ich do odpowiedzialności. Trolle i populiści to dwa składniki toksycznego koktajlu, same w sobie najwyżej niesmaczne, a osobno umiarkowanie szkodliwe. Lecz ich połączenie to prawdziwie piorunująca mieszanka. Której zakosztowały już inne społeczeństwa: Anglicy przy okazji Brexitu i amerykanie wybierając Trumpa.
  Zadziwiające z jaką łatwością ten szydliwy orszak kroczy przez świat. Koryfeusze wyśpiewują dwuznaczne frazy – jawnie oszczerczy refren dopowiada pijany nienawiścią tłum. Cała pieśń kłamstwa niesie się szeroko i donośnie, niczym nie przytłumiona. Mimo to, nie ma kogo chwycić za rękę: przewodników zawsze kryje niewinność niedopowiedzenia, a tłum bezosobowy jest ze swej istoty. 
  Na swój sposób, to fascynujące: oto na naszych oczach spontanicznie narodziła się struktura społeczno-polityczna, która rozsadziła ramy liberalnej demokracji. Niczym pasożyt wykorzystała jej witalne siły – wolność słowa, media, egalitaryzm – by wzrosnąć i przeżreć ją na wylot. Wykorzystała nowe środki komunikacji, by ominąć bezpieczniki skrojone na inne realia. W końcu z wirtualu przelała się do realu. Tu, na naszych oczach, zdarzyła się więc historia. Taka przez wielkie H, która trafi do podręczników – o ile nie napiszą ich aktualnie zwycięzcy. Bo szydliwy orszak, mogąc nieskrępowanie głosić każdą bzdurę, tak samo chętnie wymazuje niewygodnych ludzi jak i niewygodne prawdy. Nauki społeczne już są na celowniku, nie bójta się. Ciekawą wizję świata nam populiści kroją, szytą na swoją miarę. Bo szydliwy orszak zna tylko te słowa, które łatwo skandować. Żywi się resentymentem. Musi działać szybko, a więc emocjonalnie. Nie zna odcieni szarości. Roztacza aurę przyzwolenia na niemyślenie. Powiela więc tylko najprostsze poznawcze schematy. Uwielbia opozycję swój-obcy, najbardziej pierwotną i uniwersalną – każdy ma ją w głowie. Za tym więc węszy - za poróżnieniem. Zakrzyczy każdego, kto się wychyli. Akceptuje tylko najprostsze odpowiedzi. A przy tym wszystko to wyrasta z najpierwotniejszych warstw ludzkiej psychiki i dlatego jest tak zaraźliwe. Każdy może się przyłączyć do pochodu. Fundament tej histerycznej struktury jest nad wyraz solidny.
  A czy czegoś ta machina się boi? Najbardziej nienawidzi politycznej poprawności oraz żądania, które ona w sobie niesie. A jest to żądanie przyzwoitości, które zabrania bezpodstawnie oczerniać, wykluczać i najpierw ważyć racje, a potem sądzić. Bo tylko poczucie przyzwoitości naprawdę zagraża hejtowi. Nie sądy, media, czy konstytucje. One padły. Lecz pragnienie życia w społeczeństwie dialogu, czego wyrazem jest właśnie domaganie się elementarnego szacunku w debacie – to chyba jedyna odtrutka do masowego zaaplikowania. Ów gen niezgody na agresywne, jazgotliwe prostactwo, które rozpanoszyło się wokoło. Tak więc jeśli w najbliższej przyszłości coś może zaszkodzić orszakowi szyderców, to tylko zmęczenie światem murów, który nam buduje. Oby przyszło szybciej, niż zakończy się ich wznoszenie. 

wtorek, 17 stycznia 2017

WOŚP - retrospekcja na 25 lat... szykan




Ja na dzień dobry chcę powiedzieć do widzenia
I nie chcę z wami mieć już więcej do czynienia
Intuicja mówi mi, żeby nigdy wam nie wierzyć,
Uciekać szybko stąd, jeśli chce się przeżyć
DEZERTER, Do widzenia na dzień dobry



Do widzenia na dzień dobry:  Tegoroczny Finał WOŚP zmienił się niemal w polityczny plebiscyt. Dla zebranych sum to pewnie lepiej, ale niezależnie od tego ile pozytywnej energii wyzwoliło się przy tej okazji, nie trudno dostrzec, że to próba dodania sobie otuchy w ciężkich czasach. A że są ciężkie, wystarczy zajrzeć pod internetowe newsy, tam gdzie kończą się teksty redaktorów, a zaczyna – nazwijmy to eufemistycznie –  żywa tkanka polskiego dyskursu publicznego. WOŚP atakowano od samego początku i nikt już chyba nie wyliczyłby kalumnii, którymi obrzucono jej twórcę od lat  90’. Prześledzenie struktury tych ataków, ich wektorów i motywów przewodnich, byłoby by pewnie niezgorszym tematem jakiejś naukowej rozprawy. Śmiem twierdzić, że z perspektywy testowania nowych metod medialnej nagonki, ataki na WOŚP były dla populistycznej prawicy mniej więcej tym czym niegdyś wojna domowa w Hiszpanii dla niemieckich nazistów - poligonem na którym testowano nowe technologie i zdobywano doświadczenia przed nadciagającym blitzkriegiem. Przyjrzyjmy się więc z grubsza jak to się zmieniało.
  Prehistoria. Na początku było zagrożenie moralne. Orkiestrę przedstawiano jako jarmarkową fasadę, za którą czekała równia pochyła kończąca się gdzieś w błocie przystanku Woodstock. A jak Woodstock to wiadomo – że przystanek szatan, ćpanie, chlanie i chędożenie. W głoszeniu tej tezy przodowały środowiska kościelne, zwłaszcza radio-maryjne. Eh, piękną wbił szpilę tym festiwalem pan Owsiak polskim bigotom. Słuchanie roztaczanych przez nich wizji upadku stanowiło w tamtych czasach pouczający wykaz indukowanych przez dewocję fobii, wołających raczej o interwencję psychologa niż szkodzących idei Orkiestry. Cóż, retoryka ‘zagrożenia moralnego’ nie okazała się zbyt skuteczna: rozdzierano szaty, toruńscy ‘reporterzy’ rok w rok krążyli po woodstockowych polach wyłuskując co bardziej spektakularne przykłady nie radzenia sobie z szeroko pojętą wolnością, a WOŚP bił kolejne rekordy.

  Wobec takiej sytuacji, przy pierwszej nadarzającej się okazji prawica sięgnęła po bardziej bezpośrednie środki. Za poprzednich rządów PiSu, 10 lat temu, wysłano do Fundacji NIK. Kontrola nie przyniosła jednak wyczekiwanych rezultatów, nie wykazała żadnych dających się medialnie spożytkować uchybień. Na oficjalnej drodze wyczerpywało to możliwości kompromitowania WOŚP – jeśli państwowy aparat kontroli nic nie znalazł to w ramach państwa prawa (jakże to dziś odległe pojęcie…) nie było więcej dostępnych narzędzi. Jednak fiasko tych działań, mam wrażenie, jedynie przekonało ówczesnych-współczesnych decydentów, że w ramach takiego modelu nie zdołają osiągnąć swoich celów.
  Internet - pierwsze starcie. Potrzebne było coś więcej, coś, co wymykałoby się prawnym ramom. I to przybyło wraz z rozpowszechnieniem Internetu. Najpierw pojawiła się grupa argumentów utylitarystycznych, zapewne około-korwinowskiego pochodzenia. Że WOŚP to hucpa, która więcej kosztuje niż zarabia. Z pozoru piękny argument, bo podpuszczający by natychmiast rzucić się i podliczyć te wszystkie wydatki w skali kraju – zaiste herkulesowa praca. Tylko, że chybiony. Bo konia z rzędem temu, kto przekonałby tych wszystkich strukturalnych darczyńców (a mówię tu o telewizjach, firmach dostarczających sprzęt, samorządach etc.) by bez WOŚP oddali na dobroczynność to, co zarobiliby na swoich darach po rynkowych cenach. Notabene – skoro w tym roku TVP odmówiła transmisji finału, to możemy się praktycznie przekonać, czy przekaże jakikolwiek zarobek z niedzielnego czasu antenowego na dobroczynność i czy będzie to porównywalna kwota z wynikiem Finału. W każdym razie, jak to zwykle z korwinoidalnymi argumentami bywa – logika jakaś w nich jest, za to całkiem brak zrozumienia materii życia.
Pojawiły się też ataki od innej strony: WOŚP wyręcza państwo, pośrednio kryje strukturalne zaniedbania, a minister zdrowia może sobie co roku doliczyć wynik Finału do budżetu. Spójrzmy więc na liczby. Finanse Ministerstwa Zdrowia to po ZUSie i MONie największa pozycja w krajowym budżecie. Mówimy tu zwykle o około 60-70 miliardach złotych. Łatwo policzyć, że WOŚP zbierając nawet około 80 milionów, dokłada do tego jakieś… 0.13%. Sic! To nie jest istotna kwota w skali całej ochrony zdrowia. Lecz mimo to WOŚP pełni bardzo ważną rolę, bowiem, w przeciwieństwie do MZ, może działać interwencyjnie. MZ musi zaplanować i kontrolować wydatki w skali kraju. Nie ma takiej fizycznej możliwości, by w trakcie tego scentralizowanego procesu wszystkie potrzeby zostały należycie rozpoznane i obsłużone – i jest to problem, który występuje we wszystkich krajach, również tych dużo bogatszych i lepiej zorganizowanych niż Polska. Dlatego też w tych krajach wciąż istnieje rozbudowana dobroczynność. WOŚP nie jest więc na pewno kroplówką na której żyje polska służba.
  Z zupełnie innej strony WOŚP zaatakowali wyznawcy teorii układu w Magdalence i wielkiego SB-ckiego spisku rządzącego Polską. Jerzy Owsiak to dla nich modelowy przykład ‘resortowego dziecka’, który sukces w IIIRP zawdzięcza protekcji i wsparciu swoich czerwonych koleżków. To rozumowanie to typowe wyznanie wiary. Albo wierzysz w teorie spiskowe i wtedy to wszystko jest oczywiste, albo nie wierzysz i nie ma ono żadnego sensu. Niech za epitafium tego podejścia posłuży rozbrajające w swej hipokryzji pisowskie wołanie ‘nie grzebmy w życiorysach’, które rozległo się ostatnio, gdy wreszcie ktoś wskazał palcem zastęp tzw. Piotrowiczów w szeregach PiSu.
Ale, ale… czy zauważyliście od kilku akapitów prawidłowość? Oskarżenie zajmuje linijkę-dwie, a odpowiedź – co najmniej kilka. Asymetria, której konsekwencje miały dopiero nadejść. A jeszcze nie dotarliśmy do końca.  Teraz zarzut o sprzeniewierzanie środków. Bo przecież na pewno WOŚP sobie coś wypłaca, za coś Woodstock organizują – pewnie wydają forsę przekazaną przecież na dzieciaki. Pudło. Zasady WOŚP są jednoznaczne: każda zebrana złotówka idzie na cele statutowe, fundacje żyje i promuje się z odsetek od zebranej kwoty oraz wpłat sponsorów. Co, rok w rok, potwierdzają upubliczniane sprawozdania finansowe. Niemniej argument klei się doskonale, bo raz, że przeciętny Polak nie czyta statutów, dwa, że jeśli nawet przeczyta to zaraz wyobrazi sobie ile tych odsetek jest i zawiść go zaleje.
(nie)Najświeższa historia.  I wreszcie historia z pewnym blogerem, którego będę nazywał NN, aby nie robić mu zbędnej reklamy, a który został niepisanym bohaterem populistycznej prawicy. Oto parę lat temu, serią artykułów w napastliwy sposób zarzucił panu Owsiakowi niejasne powiązania miedzy jego firmami a WOŚP. Rzecz trafiła w końcu do sądów i ciągnęła się przez kilka różnych instancji. Kto chce, może prześledzić tę historię i niewesołe wnioski z niej płynące np. tutaj (zbieżność nicków z autorem przypadkowa). O ile wiem, doszło do impasu: NN zażądał jako dowodu w sprawie udostępnienia rachunków firm powiązanych z panem Owsiakiem, ten postawił warunek, że tylko jeśli przeanalizuje je biegły księgowy. Ponieważ nikt nie był skłonny ponieść kosztów takiej ekspertyzy sąd oddalił powództwo. Chodzi o coś innego. Formalnie, w świetle prawa uznano wtedy rzucone przez NN oskarżenia za, co prawda obraźliwie wyrażony, ale jednak wyraz troski obywatelskiej. Podciągnięto je, z pewnymi wątpliwościami, pod wyraz wolności słowa, ba – społeczeństwa obywatelskiego. Tak – w liberalnej demokracji sąd bierze stronę jednostki przeciw instytucji. I chroni wolność słowa, jako wartość nadrzędną. To wszystko słuszne i cywilizowane, i byłoby takie gdyby NN był tylko jednostką domagającą się przejrzystości. Lecz z drugiej strony tej historii jest to, na co każdy może bez trudu natknąć się w sieci: od paru lat, za każdym razem gdy nazwisko pana Owsiaka pojawia się w Internecie, tysiące prawicowych trolli wykorzystuje artykuły NN by obrzucać WOŚP błotem. Niemające uzasadnienia, napastliwe insynuacje NN, które sąd uznał za dopuszczalny wyraz obywatelskiej troski, w Internetowej retoryce zmieniają się twarde fakty. Kłamstwo powtórzone milion razy staje się obiegową prawdą, czyż nie panie Goebbels? 
  Nie ma wątpliwości, że to szkalowanie jest działaniem politycznym. Powtarzalności treści trudno nie dostrzec. Cała ta nachalna propaganda uprawiana jest jednak oddolnie, formalnie nie przypisane żadnej partii, czy konkretnej osobie. Nowy populizm, niczym terroryzm, nie ma twarzy. Trudno tu kogokolwiek chwycić za rękę, a jeśli nawet, to będzie jak z NN – w świetle prawa, które słabo radzi sobie z realiami wolności słowa w dobie Internetu, to tylko zmartwiony obywatel, który skorzystał z przysługujących mu praw. Sprawa NN pokazała, że oszczercy w liberalnej demokracji mogą liczyć na łagodne traktowanie. Sieć, która przyniosła niewyobrażalne dotąd możliwości komunikacji, stała się komfortowym środowiskiem dla populistów. Wystarczy by slogany były dosadne, kontrowersyjne, luźno zaczepione w rzeczywistość i oparte na uproszczonej logice. Wtedy rozchodzą się z prędkością pożaru w suchym lesie. 
  Mimo 25 lat ataków, WOŚP, jak na razie, pozostał na szczęście niezatapialny. Jednak niesamowita zaraźliwość zasilanego insynuacjami, internetowego hejtu, odkryta przy okazji tego niekończącego się oblężenia, wydała nam zatrważające owoce. Dziś zaś widać, że przy okazji wykuto tu nasz nadwiślański wariant broni, której salwy targają dziś Polską i światem, parcelując całe społeczeństwa. O istocie tej propagandowej machiny – następnym razem.

piątek, 13 stycznia 2017

Welcome to the world of tomorrow!

l started studying gibbons and their song. One day they inspired me to try and imitate them with a human voice (…) with the result that l became completely intoxicated (…). lt lasted hours (…) just like drunk. With my scientist's mind l said ''What's happened here is that my bloodstream has been flooded with endorphins.''
Lucky people international


To jest koinonia na miarę naszych możliwości.

  Od pięciu dni na facebooku. A przez dobre dziesięć lat unikałem tego jak ognia… Aż nagle, ni z tego ni z owego, rzuciłem się na oślep, na główkę w ten niebieskawy, ludzki żur.  I teraz chodzę nabuzowany endorfinami. Urok nowości? Tak działa kontakt z innymi ludźmi? Fala pobudzających bodźców jaką daje eksplorowanie nieznanego terenu? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Zdecydowanie jednak jest w tym coś narkotycznego, jakiś wyciśnięty z samego podwzgórza, społeczny haj. Coś co prawie nie pozwala spać. Czy pozwala jeszcze myśleć? Przekonajmy się.
  Problemów ideowych z Facebookiem nigdy mi nie brakowało. Że to takie targowisko próżności. Te wszystkie opowieść o ludziach, którzy dzielą się zdjęciami swoich kotów, dzieci, śniadania i najgorszych wpadek z melanży. Autopromocja, wyretuszowany styl życia, banał podniesiony do rangi wyroczni - z jednej strony. Z drugiej - facebookowi stalkerzy, domowa loża szyderców z zapałem przesiewający śmietnik niefrasobliwości, znęcona wonią soczystego obciachu. Jakieś wszechpotężne korporacje, maszynowe śledzenie nachalnie podkradające prywatność. Targetowane reklamy. I nadciągający widmowy totalitaryzm, który dobierze nam się przez te nasze konta do tyłków od najdelikatniejszej strony. I w ogóle ten niebieski taki ‘fe’. I… i… i…. I tak minęło dziesięć lat. Świat poszedł naprzód. A ja obok. Ulubione kapele polikwidowały strony i przeniosły się na face’a, co bardziej uspołecznieni znajomi na każdym piwie z dezaprobatą kręcili głowami, najwyraźniej ominęła mnie też jakaś prawicowo-populistyczna rewolucja  (no, tego to akurat nie żałuję...). Do tego wszędzie ta mała niebiesko-biała ikonka wyskakiwała z odmętów Internetu piszcząc ‘Zaloguj się! Zaloguj się!’. A tu lipa, nie ma czym. W końcu doczekałem się i tego, że jak jest okazja na serio się buntować (dziękuję ci miłościwie panujący nierządzie!) to też bez face’a nie da rady być na bieżąco. Do tego z każdym rokiem aspołecznych die-hardów w otoczeniu ubywało i co rusz któryś zmięknąwszy, ze skruchą powracał na miłosiernego łono cyfrowego społeczeństwa. Co się dziwić - nawet najlepiej zaimpregnowana peleryna przemoknie jeśli leje na nią non-stop. A face’owy deszczyk już dawno przerodził się w lepki, nieustający monsun. Jednak – przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Zaś przyzwyczajenie do „nie czynienia” to jest dopiero uparte bydle, tak bardzo, że – aż sobie czasem myślę – ci co nie grzeszą to nie z cnoty tak postępują, tylko z czystego lenistwa. Trwałem więc w swojej alter-jakiejś-tam bezgrzeszności z przyzwyczajenia. Cnotliwy, stary pancur, o powściągliwością podstarzałej panny, co przegapiła coś w życiu. A ochota rosła.
  W każdym razie i na mnie najwyraźniej przyszedł czas: oto składam moją społeczną ekspiację, syn marnotrawny powraca. Przyszedł ten moment i – niczym nieszczęsny Winston w finale Roku 1984 – najwyraźniej naprawdę pokochałem Wielkiego Brata. I niech mnie inwigilują międzynarodówki reklamowych wywiadów, niech sweetaśne koty słodzą aż do egzystencjalnych mdłości, niech szydercy szydzą, znajomi gorszą się chybionymi wrzutkami, a trolle prawackie plują aż do odwodnienia. Będą kubełkowe challenge, będą tęczowe profilówki, będzie lajkokracja, będzie share'owanie aż do upodlenia. Zo-szal-bi-dan.
  A co z tą koinonią? Ano, czytam sobie aktualnie o filozofii nowoczesności, która, jakże często bywa o Grekach. I tak oto owa koinonia polityke to w luźnym tłumaczeniu wspólnota wielości, różnorodności. Lecz jest to wspólnota dynamiczna, z wpisanym w siebie antagonizmem: jej członkowie żyjąc na różne przecież sposoby nieuchronnie przeczą sobie nawzajem. Lecz właśnie ścierając swe racje i postawy uzasadniają siebie. Zaś przez uzasadnienie – zajmują miejsce w społeczności. Zatem, by istnieć w tej różnorodnej wspólnocie człowiek musi się ciągle stwarzać – jest więc ta wspólnota miejscem nieustannej autokreacji. I tak sobie myślę, że może ten cały Facebook to trochę taka nowa iteracja dawnej agory. Tak, jak niegdyś - gdzieś między targowiskiem z rybami a latryną, wolni (do przekabacania innych) i równi (w dogryzaniu sobie) zbierali się by doświadczać wspólnoty - tak i my między reklamą majtek a zdjęciem pożartych na mieście falafeli ucieramy prawdę o sobie i naszych czasach. I ubijamy kliknięciami ten cyfrowy plac, na którym aby w ogóle być z innymi – trzeba być jakimś dla innych. Czas się przestać boczyć na autokreację. Swoją, innych, a choćby i nieudolną. Bo może jest w tym jakaś lekcja do odrobienia. Kto wie, może to jacy chcemy się jawić innym uczy nas najwięcej… o nas samych? Tak sobie dowartościowawszy, 'dointlektualizowawszy', zracjonalizowawszy i w ogóle nabawiwszy się tych wszystkich ‘-wszy’ - rzucam się w odmęt uspołecznienia.